Podjeżdżamy
pod blok, w którym mieszka Paweł z Karolem. Pierwszy z nich zabiera się z nami
do Warszawy. Karol przebywa już w stolicy, skąd pochodzi. Kilka lat temu
przeprowadził się z rodziną do Łodzi, a teraz pani Krystyna na obrzeża Bełchatowa. W
Warszawie, w domu rodzinnym państwa Kłos zamieszkują dziadkowie naszego
utalentowanego środkowego, z racji czego czasem przebywa właśnie w tym mieście.
Zati ma dużo
do gadania z Wiktorem, w sumie obaj są gadatliwi także nie ma się co dziwić.
Bartek czasem włącza się do dyskusji, jednak i jemu udziela się moje senne
samopoczucie spowodowane nieprzespaną nocą, dlatego zasypiamy po kilku
kilometrach jazdy. Budzę się dopiero po
minięciu tablicy informującej o wjeździe do stolicy. Szturcham przyjmującego,
żeby zaczął się wybudzać. Widok uroczy - włosy roztrzepane na wszystkie strony,
rumieniec na lewym policzku spowodowany przylgnięciem do mojej głowy, zaspany
wzrok.
Dostrzegam
cześć chłopaków oblegających krzesełka na warszawskim Okęciu. Wszyscy jak jeden
mąż ubrani w czerwone koszulki, spodnie mamy prywatne jakie chcemy. Gubimy
Zatorskiego, a sami udajemy się w kierunku automatu z gorącymi napojami. Pogoda nas nie rozpieszcza i mimo, że nie
pada zachmurzenie jest bardzo duże.
- Bartuś,
koszulkę masz na lewą stronę. - chichotam wracając myślami do porannych
wydarzeń. Pobudka nam się wydłużyła, także mieliśmy mniej czasu na spokojne
wyjście. Kurek popatrzył na siebie, niedowierzając w moje słowa i zrobił minę
wiedzącą tylko dla niego co oznacza. Popijając przysłowiowy napój bogów zbliżam
się do siatkarzy oczekujących na lot.
- Cześć
wszystkim. - uśmiecham się na ich widok. Brakowało mi przez te kilka dni ich
obecności, docinków, śmiechu.
- Witamy
panią fizjoterapeutkę. - z Red Bull’em w ręce szczerzy się do mnie Bartman.
- Cześć
Zbyszko z Bogdańca. - śmieję się odszukując go wzrokiem, na co reszta również
dołącza się do śmiechu.
- Gdzie
zgubiłaś rycerza na białym koniu? - zaraz obok mnie pojawia się Dziku.
- Pojechał
zostawić konia na przechowanie do stadniny. - wybuchła salwa śmiechu, że aż
ludzie oczekujący na swój lot popatrzyli spod byka na nas.
- Co się
stało? - dołączył do nas Bartek.
- Nie wiem?
Chyba się z nas śmieją. - wzruszyłam ramionami i dałam Bartkowi resztę
niewypitej kawy.
Odprawa,
przejazd autokarem pod schody do samolotu i wreszcie oczekiwanie na lot.
Zamieniłam się z Andrzejem miejscem, i tak on siedzi obok Piotrka, a ja Kurka. Uruchamiamy
tableta, by obejrzeć film.
- Julita
mogę cię do siebie na słówko?
- Oczywiście
proszę pana. - przechodzę wąską alejką do Olka.
- Usiądź
sobie. - nakazuje bym klapnęła.
- Nie ma
potrzeby postoję chwilę.
- Nie no
siadaj, widzisz, że torujesz przejście. - zniesmaczona usiadłam obok niego. Po
chwili stewardessa instruowała jak mamy zapiąć pasy. Wykiwana dziesięcioma
minutami rozmowy z Bieleckim reszta lotu zapowiadała się spędzona przy nim. Na
szczęście w kieszeni bluzy miałam słuchawki i odtwarzać muzyki. Bartek odwracał
się do mnie, jednak co mogłam zrobić? Wzruszyłam ramionami robiąc smutną minę.
Zamiast przytulić czy chociaż złapać za rękę mojego lubego muszę polemizować z
chrapiącym Olem. Facet mnie kiedyś wykończy. Może zbiorę w sobie na tyle
odwagi, że po którymś takim mało śmiesznym incydencie pogadam z nim. Ewidentnie
nie toleruje mojej obecności z Bartkiem.
Po 1,5
godzinnym locie szczęśliwie wylądowaliśmy w Bułgarii. z racji, że obowiązuje
tutaj czas wschodnioeuropejski dodajemy godzinę, czyli kwadrans po dwunastej
opuszczaliśmy samolot trzymając w rękach bagaże podręczne.
- I jak się
leciało z Olkiem? - ironicznie pyta mnie Zbyszko.
- Idealnie!
Mogę stwierdzić, że ma równomierny oddech, jednak zauważam krzywą przegrodę
nosową co wiąże się z chrapaniem. - sarkastycznie się uśmiecham. Siatkarz
dezerteruje i odchodzi dalej. Po kolejnych dwóch godzinach w końcu meldujemy
się w hotelu. Czując żołądek przyssany
do pleców udaję się na stołówkę zabierając na talerz wszystkiego po trochu ze
szwedzkiego stołu.
- Zjesz to?
- pyta z otwarta buzią Piotrek, gdy usadawiam się obok niego.
- Tak. Co
taki zdziwiony? Głodna jestem. Lepiej weź się za swoje jedzenie, bo może ci
zniknąć. - biorę nóż i widelec w ręce i mam zamiar spokojnie skonsumować obiad.
- Julita ty
chcesz to zjeść? - dołącza do nas Kurek.
- Nie, zabrałam
dla ciebie! - drwię, zła do granic
możliwości. - Kolejny, któremu nie pasuje. Masz swój talerz zajmij się nim. -
rozmowy cichną i każdy jest zajęty swoją miską.
Zmęczona
masowaniem chłopaków, kładę się na łóżku oczekując na kolację. Zadowolona z
siebie zamykam oczy, by móc chociaż chwilę się zdrzemnąć regulując brak snu z
poprzedniej nocy. Mam nadzieję, że nasze igraszki nie wpłynął negatywnie na
formę Bartka. Dzisiejszy rozruch nie dał mi żadnej informacji na ten temat
prócz tego, że Kuraś był nad wyraz uśmiechnięty i zadowolony.
- Julita nie
śpij! - nad łóżkiem stoją Karol, Zati i Andrzej.
-
Zwariowaliście? Po co mnie budzicie?
- Zaraz
kolacja, a później idziemy świętować twoja obronę.
- Co? Jakie
świętować?
- Szybko! -
Paweł łapie za róg kołdry zrywając ją ze mnie.
- Zatorski!
Niech cię dorwę w swoje ręce! - po chwili widać tylko kurz unoszący się w
pokoju spowodowany ich szybką ucieczką. Ociężale wstaję. Poprawiam a’la koka,
sztucznie uśmiecham do lustrzanego odbicia i wychodzę na kolację.
O dziwo
zamiast jakiś kanapek mamy żurek. Panie gotujące się postarały, smak wspaniały.
Rozglądam się po sali, wszyscy zatraceni w swoich talerzach, zero rozmów. Coś
niespotykanego.
Przebrana w
krótkie spodenki, koszulkę z Krecikiem bohaterem kreskówki z dziecinnych lat,
sandały na stopy sweter do ręki, przepasana torebką zamykam pokój. Przed
hotelem czekają na mnie chłopcy. To co tam zastaje przechodzi moje najśmielsze
oczekiwania! 13 z 14 siatkarzy idzie gratulować moją obronę, tylko nasz
podstawowy rozgrywający przegrał z grypą jelitową.
- Was aż
tylu?
- A co
myślałaś, że tylko twój Bartuś może świętować? - z tłumu zbliża się w moim
kierunku Igła.
- Krzysiu,
powiem ci coś tak na uszko. - ściszam głos i obejmuję polskiego libero. -
Bartuś już gratulował. - jego mina jest bezcenna. Wybucham śmiechem, a on
patrzy na mnie zażenowany.
W końcu
znajdujemy ogródek piwny, który pomieści naszą ferajnę. Siadamy pod parasolami
i już chcę iść zamawiać soki, gdy Piotrek mnie zatrzymuje.
- Ej, Złotko
nie przyszliśmy, żeby napić się soczku pomarańczowego czy jabłkowego. Ja
proponuję dla każdego po piwku. - składa swe zamówienie Zbyszko.
- Me żywe
Srebro, czy chcesz publicznie spożywać piwo na oczach gapiów?
- Dlaczego
nie?
- A dlatego,
że znając „życzliwych” jutro pojawią się w największych pismakach wasze zdjęcia
jak podczas wyjazdów na mecze uraczacie się piwem. - uśmiecham się ironicznie.
- Czyli mamy
nie korzystać z uroków życia i bułgarskiego Zagorka?
- Cena sławy
Kochany. - cmokam w powietrzu, i idę do wnętrza budynku. Dogadać się z kelnerem
po angielsku graniczyło z cudem. Już myślałam, że będę musiała rysować co chcę,
żeby nam podał.
- Julita,
sok? - kipi ze złości atakujący.
- Zbyszek!
Uspokoisz się? Inni nie narzekają tylko ty. - karcę go, jednak wiem jaka jest
zawartość szklanki, a reszta cierpliwie czeka aż im podadzą i nie marudzi.
- A
przepraszam, takie soczki proszę częściej. - tym razem uśmiecha się od ucha do
ucha i mlaska, za co mam ochotę nakopać mu do dupy. Wszyscy uraczamy się
kolorowymi drinkami. Przechodnie nie zarzucą nam, że się alkoholizujemy w końcu
sączymy kolorowy płyn z rureczką. Czas miło ucieka, wszyscy żartujemy, reszta
chłopaków spoza bełchatowskiego klubu „otwarła” się w pewnym sensie przede mną.
Przed zmrokiem zbieramy się do powrotu. Wracając bułgarskimi alejkami panuje
swawola.
- Chłopaki,
ale te drineczki były w celu regeneracji psychofizycznej, w końcu jesteście
sportowcami, wielka presja na was ciąży.
- Oczywiście
proszę pani. W końcu kogo mamy słuchać w tej kwestii jak nie naszej
fizjoterapeutki. - odzywa się nadzwyczaj rozbawiony kapitan.
- Tylko
spróbujcie pisnąć słowo Bieleckiemu. - mrożę ich wzrokiem.
- Spoko. Ale
między wami to atmosfera taka, że siekierę można wieszać. - uśmiecha się
cwaniacko Zbyszek. Nie odpowiadam nic, tylko zajmuje się rozmową z Pawłem. Pojawia się obok mnie Bartek, łapie za dłoń i
w takim złączeniu przemierzamy kolejne metry drogi powrotnej.
- Ej, Kurki!
- słychać przodownika naszej sporej grupki.
- Tak
Karolku?
- A może
jakieś podziękowanie dla mnie? -spoglądamy na siebie nie wiedząc o co chodzi
środkowemu. Momentalnie staje w miejscu i czeka aż dojdziemy do niego. Kiwam
głową nie wiedząc co ma na myśli. -
Gdyby nie ja, nie szlibyście sobie tutaj razem. - teatralnie przenosi wzrok w
górę, oczekując jakiegoś wsparcia z Niebios?
- Aaa o to
chodzi? - chwytam go pod rękę, a w drugiej ściskam bartkową dłoń. - Karolek,
jesteśmy ci bardzo wdzięczni! Tylko nie wiem komu składać podziękowania: tobie
czy twoim rodzicom? - teraz to on przybiera minę myśliciela nie wiedząc co mi
chodzi po głowie. - Zdziebełko, gdyby nie pani Krysia i twój tata, nie byłoby
ciebie. A wtedy nie miałabym Bartka, i co byśmy poczęli? - robię smutną minę.
Kłosiątko nie wytrzymało i wybuchło śmiechem, co również i my uczyniliśmy. - A tak poważnie. - szepczę mu na ucho. -
Dziękuję ci za wszystko. Wiem, że niejednokrotnie ustawiałeś nasze spotkania. -
uśmiecham się przyjaźnie i cmokam w policzek.
- Julita! -
oburza się Bartek.
- No co?
Zazdrośniku ty mój.
Pierwsze
spotkanie za nami. Po męczarniach wygrane 3-2, lecz droga do awansu nadal jest
otwarta dla co najmniej 4 drużyn. Wszystko wyjaśni się w ostatnim meczu. Wracamy
do hotelu przed 22, gdyż spotkanie odbyło się o wcześniejszej porze niż zwykle.
Kolejny dzień jest dniem przerwy.
Zmęczona
przywracaniem chłopaków do w miarę normalnego funkcjonowania, nie korzystam z
zaproszenia Wronaska na pokera, tylko
kładę się na łóżko. Doskwiera mi od kilku dni ból w podbrzuszu. Nie jest
ciągły, ale zdarza się siarczystym skurczem przypomnieć o sobie. Nie wiem czym
to może być spowodowane, ponieważ niedawno miałam wykonywane badania i nie było
żadnych problemów.
- Misia, co
jest? Miałaś przyjść oglądać film do nas. - Bartek siada na podłodze.
- Bartuś
zmęczona jestem. Innym razem posiedzę z wami. Nawet nie wyobrażasz sobie jak
mnie ręce bolą.
- Yhym. - wskakuje
na łóżko na co się krzywię. - Boli cię coś?
- Nie,
trochę mi niedobrze. - leżę na boku, z głową na jego ramieniu.
- Okres?
- Nie. Po
prostu, jajniki przypominają gdzie są umiejscowione. - silę się na nikły
uśmiech. Podnosi rękę, by mnie pomasować po bolącym brzuchu, na co natychmiast
reaguję krzykiem aby tego nie robił.
- Może
lekarza ci trzeba? Blada jakaś jesteś, temperaturę też masz. - odzywa się w nim
nieodkryty lekarski talent.
- Daj
spokój! Odpocznę i będzie wszystko dobrze.
- Ale jak by
cię bolało…
- Tak. -
przerywam jego mądrości. - To pójdę do lekarza, w końcu mam go na miejscu. A teraz
uciekaj do spania. - niechętnie opuszcza pokój.
Ubrana w
reprezentacyjny dres wychodzę z Maćkiem na halę. Siadamy na wyznaczonych dla
nas miejscach. Dzisiaj razem z panem Aleksandrem spędzamy mecz obok siatkarzy,
a nie w moim przypadku na trybunach jak dotychczas. Olek zaczyna mnie dażyć
nutką sympatii, jednak zdrowy się czuje, gdy nie widzi mnie z przyjmującym razem. Oczywiście nadal nie
mogę legalnie masować Bartka, bo z myślenia Bieleckiego „dzieci z tego będą”?
Bułgarzy
wykorzystując atut jakim jest swoja publiczność plus efektowna zagrywka panują
nad naszymi Orłami w dwóch z trzech setów. Bartkowi niestety nie wychodzi
dzisiejsze spotkanie i już po drugiej partii zostaje zmieniony na Dzika.
Zarówno Kuba jak i Andrzej nie są dziś w szczytowej formie. Co kilka piłek
Gardini podaje tabliczki z numerkami na koszulkach poszczególnym graczom,
którzy szukają antidotum na bułgarski blok i serw.
Spotkanie po
zaciętej końcówce zostaje przez nas przegrane i zamiast cieszyć się z awansu do
turnieju finałowego musimy czekać na wynik z ostatniego spotkania, w którym
grają Brazylijczycy z Francuzami. Widać złość w oczach chłopaków. W ciszy
wracamy do hotelu nie wiedząc czy mamy się pakować i wracamy do Polski czy od
razu do Argentyny? Jeśli powrót do domu, to w tą noc z kolei do Mar del Plata
jutro około południa.
Do siatkarzy
lepiej się nie odzywać, bo nawet popatrzenie na nich grozi niepotrzebną
awanturą.
- Ja idę
spać. - opanowany Kosok przerywa oglądanie decydującego meczu.
- Ciebie
popierdzieliło? - irytuje się Zbyszek. - Nie wiemy gdzie lecimy, a ty sobie
chcesz iść spać?
- Mogliśmy
grać lepiej, a nie teraz liczyć na szczęście. - wyrzuca środkowy. - Dajcie mi
znać, jaki wynik.- ziewa, zamykając za sobą drzwi.
- A weź idź,
i nie wkurwiaj ludzi. - mruczy pod nosem wybuchowy atakujący. Nie odzywam się
nic, na szczęście nie dochodzi do rękoczynów. Francuzi wcale nie są tak słabi,
jak twierdzili eksperci; na własnej skórze o tym się przekonaliśmy. Jednak w
polskim mniemaniu jest ocenianie wszystkich, taka mentalność, i nie ma co z tym
walczyć, bo czy wygrał ktoś kiedyś z wiatrakami?
Sama
zasnęłam pod koniec spotkania, w końcu zakończyło się nad ranem naszego czasu.
Wybuchy radości, krzyki, tańce dają mi znak, że Brazylia wygrała i dzięki nim
również i my!
- Julita
słyszysz?! - drze się Winiar.
- Zaraz mi
bębenki pękną, a ty się głupkowato pytasz.
- Lecisz z
nami do Argentyny! Wyobrażasz to sobie!? - tym razem ściska mnie Zatorek.
-
Chciałabym, bo wy z pewnością ja jeszcze nie wiem czy Aleksander będzie mnie
potrzebował. - nie zawracając sobie głowy, co stanie się za kilka godzin cieszę
się radością chłopaków.
Miłego
tygodnia Wam życzę ;*
NIE
ZOSTAWIAJCIE W KOMENTARZACH PUSTYCH LINKÓW DO NOWYCH OPOWIADAŃ!
JEST
SPECJALNE MIEJSCE NA TO W ZAKŁADCE NOWOŚCI, KTÓRA ZNAJDUJE SIĘ PO PRAWEJ
STRONIE.