piątek, 23 maja 2014

63.



Wracam z Olsztyna z zakończonego kilka godzin temu szkolenia. Z głową pełną nowej wiedzy mijam kolejne kilometry, by móc zamknąć się w domowym zaciszu. Jedynie brakuje Bartka, ale jeśli wszystko pójdzie po myśli i przy odrobinie szczęścia za tydzień wraca do Polski. Jutro wybieram się do Gdańska na mecz moich Skrzatów, którzy walczą z tamtejszym zespołem o brązowy medal. Pierwszy dwumecz zakończył się remisem, a być może nad morzem zdobędziemy kolejny medal plusligi.
Do Gdańska zabrała się ze mną Ala, która spędza tutaj noc, bo chce być na miejscu, gdy jej chłopak wywalczy medal w co głęboko wierzy. Sama chętnie bym została, lecz następnego dnia mam wizytę u mojej pani doktor i nie chcę jej przekładać.
- Ala, wróciłam cała i zdrowa, możesz iść spać. - dzwonię do przyjaciółki przed północą, gdy dotarłam do bełchatowskiego domu.
- To dobrze, a jutro pojawiasz się na meczu?
- Jeśli nic się nie zmieni , to tak. Wizytę mam o dziesiątej, a mecz o siedemnastej, także spokojnie dojadę.
- To do zobaczenia jutro.
- Ala czekaj! Rozmawiałaś z Pawłem? Co z tym jego palcem? - pytam, ponieważ w trzecim secie został kontuzjowany, ale po interwencji Tomka wrócił na boisko.
- No nic. Mówił, że Tomek czy któryś tam spryskał mu jakimś zamrażaczem, a na jutro ma oblepić plastrem, bo nie odpuści tak ważnego meczu przez wybicie palca… Znasz go. - roześmiałam się na nazwę środka, jak Ala zdefiniowała aerozol chłodzący.
- Alutka, to jest spray chłodzący ma on takie same działanie jak lód, a nie żaden zamrażacz.
- Nieważne, idź spać, a nie łapiesz mnie za słówka.
- Już idę, idę. Pa.
Niestety moja obecność  na hali nie przyniosła zamierzonego efektu i jeszcze nie cieszymy się z medalu. Ostateczna rywalizacja przenosi się do Bełchatowa. Mając przewagę własnego terenu mamy nadzieję, że brązowy medal zawiśnie na szyjach miejscowych siatkarzy.

Czekam na lotnisku na Bartka, aż wyjdzie z hali przylotów. Minął prawie miesiąc od naszego ostatniego spotkania i szalenie za nim się stęskniłam, choć niedługo pojedzie na kadrę i także nie będzie go długie tygodnie. Widzę wysoką postać wyróżniającą się z tłumu i od razu przyspieszam, by jak najprędzej znaleźć w jego ramionach.
- Dzień dobry Jutka. - uśmiecha się tak pięknie, tak jak uwielbiam, tak, że zapominam o wszystkim i cieszę jego widokiem. Czekamy na bagaże, które pojawią się na taśmie i opuszczamy halę lotniska. - Mogę prowadzić?
- Jasne, jestem twoim autem.
- Bez różnicy, a co z twoim?
- Hamulce. - mówię cicho, bo w ostatnim czasie więcej jest u mechanika niż nim jeżdżę.
- Chyba musimy poszukać dla ciebie nowego auta.
- Nie mam na tyle pieniędzy.
- Mamy.
- Dobra, nie będziemy teraz o tym gadać. - zapinam pas bezpieczeństwa i ruszamy do domu.

Pakuję kilka najpotrzebniejszych ubrań, by przetrwać dwa dni poza domem, ponieważ wyjeżdżamy do Andrzeja na działkę gdzieś za Warszawą dokładnie nie wiem. Bartek dogaduje trasę z przyjacielem, a ja jak zwykle muszę zająć się czarną robotą, bo tak nazywam pakowanie. Nigdy nie wiem co mi będzie potrzebne, a to co już stwierdzę, że będzie, to zdecydowanie za wiele jak na tak krótki okres, a czasem nawet Bartkowi ciężko dogodzić, bo będzie się wkurzał, że wzięłam mu nie te spodenki czy koszulkę co on chciał, a sam nie poświeci pięciu minut na wrzucenie tych kilku ubrań.
- Wziąłeś olejek do opalania z łazienki?
- Nie.
- To wróć się.
- Kupimy po drodze.
- A po co jak jest? Idź ja poszukam jakiejś płyty w schowku. - marudzi pod nosem, ale wraca do domu.
Przed południem dotarliśmy na miejsce. Całkiem fajna okolica, spokojna i chciałabym dodać, że cicha, ale gdy w jednym miejscu spotyka się kilku dwumetrowców, którzy nie widzieli się ze sobą jakiś czas, to od razu pełno gwaru. Teresy nie ma z nami, ponieważ jest na obowiązkowej „majówce” organizowanej przez jej uczelnię, więc Andrzej na zapraszał kolegów i mają zamiar grubo się bawić. Z dziewczyn jestem tylko ja i Ala.
- Andrzejku, dlaczego nie powiedziałeś, że organizujesz spotkanie samców? Bo nie wiem co tutaj z Alą będziemy robić. - podchodzę do siatkarza, który przygotowuje napoje na wieczór.
- Julita, jak to po co? Będziecie nas pilnowały przed jakimś głupstwem, gdyby pod wpływem procentów nam coś przyszło do głowy.
- Aha… W sumie, to wam i bez procentów nieraz głupstwa przychodzą. - ironizuję.
- No tak, ale jeszcze ktoś musi nam podawać jedzonko, wódeczkę z lodówki, potem pozbierać to wszystko. Wiesz ile pracy was czeka!
- Ha ha ha! Tylko bez wymiotów proszę.
- Tego obiecać ci nie mogę, gdyż nie znam reakcji na wódeczkę moich serdecznych kolegów. - na te słowa wybucham śmiechem i wychodzę do naszego tymczasowego pokoju, żeby się przebrać w krótkie spodenki i koszulkę. - A możesz mi powiedzieć ilu was będzie? - wracam z powrotem do Wrony.
- Yyy no dużo, siedemnastu chłopa plus wy dwie. - przewracam oczami i zrezygnowana idę posiedzieć na świeżym powietrzu. Wieczorem zjeżdżają się chłopaki, tylko dwóch jest spoza siatkówki. Tak jak przewidywał Andrzej, tak moją i Ali rolą jest usługiwanie jemu, naszym mężczyznom i reszcie towarzystwa.
- Co ty taka zła? - zaczepia mnie Bartek.
- Nie zła.
- Przecież widzę.
- Misiu, nic się nie dzieje. Tylko nie pij za dużo.
- Julita… - patrzy na mnie tym wzrokiem, że nie mogę mu odmówić.
- No dobra.
- Kocham cię. - szepcze mi do ucha, na co zachodzę się śmiechem.
- Nie no całkiem fajnie, że kochasz mnie kiedy pozwalam ci pić. - droczę się z nim chwilę, kończymy nasze przepychanki słowne krótkim pocałunkiem, który nie umknął uwadze chłopaków i po kilku gwizdach, brawach i buczeniach dajemy im za wygraną.

Od tygodnia siatkarze są na zgrupowaniu  reprezentacyjnym i nie mają wolnego obecnego weekendu. Dzisiaj idę z Anetą, Alą i kilkoma innymi dziewczynami na wieczór panieński tej pierwszej. Zamówiłyśmy lożę w Manhattanie i mamy zamiar dobrze się bawić w towarzystwie samych dziewczyn w ostatnie dni popularnej wolności Anety.
- I jak wasze chłopaki będą na moim weselu? - pyta mnie i Alę Aneta.
- My na pewno będziemy, a co do naszych, to dowiemy się w najbliższych dniach. Przynajmniej Paweł nic nie wie czy będą mieć wolne. - odpowiada Ala.
- Bartek też nie, ale po co jacyś tam dryblase, skoro możemy wtedy bez żadnych spin pooglądać innych facetów, prawda Ala? - śmieję się rozradowana kolorowym drinkiem.
Jednak siatkarze dostają wolne od popołudnia w piątek i mają się stawić w niedzielę wieczorem w ośrodku. Prasuję Bartkowi białą koszulę i czekam na Alę, która ma przyjechać zrobić mi makijaż.
- Bartuś, czy ty się w życiu nauczysz zawiązywać ten krawat? - podchodzę do niego, gdy gramoli się przy lustrze.
- A po co skoro mam narzeczoną, która potrafi. - jego ręce lądują na moich biodrach, gdy stoję przed nim.
- Bierz te ręce.
- A może spóźnimy się troszkę? - mruczy mi do ucha takim głosem, że w większości przypadków zgodziłabym się na wszystko.
- A może… wyjdziemy już z domu, bo i tak się spóźnimy. - przerywam pocałunek i wymijam go zabierając po drodze kopertówkę pasującą do mojej sukienki w kolorze ecru.
- Musiałaś tak brutalnie przerwać tę piękną chwilę? - dodaje z wyrzutem, zakłada marynarkę i zamyka dom.

Ligę światową kończymy bez medalu. Awansowaliśmy do finałów, ale już w ścisłej czwórce się nie znaleźliśmy. Forma Polaków nie jest dobrym prognostykiem przed zbliżającymi się wielkimi krokami igrzyskami olimpijskimi w Brazylii. Wylatujemy na tygodniowe wakacje do Bułgarii, które zostały nam polecone przez Winiarskich, którzy w tamtym roku odwiedzili kurort nad Morzem Czarnym. Po szczerej rozmowie i półrocznym okresie po stracie Maleństwa  decydujemy się na ponowne starania. Staram się nie myśleć w kółko o tym, by nie ograniczać się, że jedynie co chcę pozyskać z seksu, to bartkowe plemniki.

Mijają kolejne dni, tygodnie, miesiące. Zmienia pogoda, mój nastrój, ale żadne zmiany nie zachodzą w moim organizmie. Jest już październik, rozpoczyna sezon ligowy, a ja staję z dnia na dzień coraz bardziej zrzędzącą babą, z którą Bartek jeszcze wytrzymuje.
- Z medycznego punktu widzenia nie ma żadnych przeciwwskazań, żeby pani nie mogła zajść w ciążę. - słyszę podczas kolejnej wizyty z ust mojej lekarki, która wertuje kolejne kartki z badaniami.
- Czyli co pani może mi poradzić?
- Właściwie, to nic. Proszę się nie denerwować, uzbroić w cierpliwość i przede wszystkim nie myśleć ciągle o tym.
- Tak się nie da. - dodaję cicho.
- Niech pani mi powie kiedy ostatni raz cieszyła  w pełni z seksu? - popadam w małe zakłopotanie po takim pytaniu. Właściwie to jestem zaskoczona bezpośredniością lekarki.
- Zawsze.
- Nie prawda pani Julito. Pani ciągle myśli, że może „dzisiaj” się uda, a to działa tylko na niekorzyść. - rozgryzła mnie.
- To proszę wypisać mi jakieś środki na uspokojenie, bo inaczej nie wiem, jak mam nie myśleć. - odpowiadam podenerwowana.
- Nie ma takich środków. Chociaż jest jeszcze jedna myśl. Proszę na kolejną wizytę przyjść z partnerem. Odeślemy go na odpowiednie badania czy jest w pełni zdrowy, bo naprawdę nie widzę u pani żadnych zagrożeń, które nie pozwalają zajść w ciążę.
Wyszłam z gabinetu z receptami w dłoni na kolejne witaminy. Wsiadam do mojego Peugeota, który został zamieniony z 206 na dużo nowszy model 308 opieram ręce o kierownice i popadam w rozpacz. Co ze mną jest nie tak, że nie mogę zajść w ciążę? Jak mam powiedzieć Bartkowi, że ma się iść zbadać? Nie przejdzie to przez moje gardło.
Jadę do pracy na popołudniowy trening i intensywnie myślę, jak przeprowadzić z nim wieczorem tę rozmowę. Siadam w salonie po zjedzonej kolacji i udaję, że przeglądam jakąś książkę o kinezyterapii. Po wzięciu prysznica dosiada się do mnie Bartek.
- Móc co się stało? Wiem, że byłaś u lekarza i chodzisz zdenerwowana, że nawet przy kolacji nie prosiłem, żebyś mi sól podała, bo wzrokiem zabijasz.
- Chodzę do lekarki nie do lekarza. - poprawiam go.
- Mówiłem właśnie. No co się stało?
- Nic, jestem w pełni zdrowa powinnam bez większych problemów zajść w ciążę.
- Aha, czyli to samo co za każdym razem. Może rzeczywiście spróbuj o tym nie myśleć, a każdego seksu nie sprowadzać do tego, że może tym razem zajdziesz w ciążę.
- Ale ja znowu tak o tym nie myślę. Tylko lekarka powiedziała, żebyśmy razem przyszli na następną wizytę. - wyrzucam jak z procy i spotykam się, tak jak spodziewałam z zaskoczeniem siatkarza.
- Razem? A po co?
- Jakiś tam wywiad chce zrobić, badania, czy coś…
- Boże, Julita i ty nie możesz mi tego normalnie powiedzieć?
- Bałam się, że będziesz zły, że nie wierzę w twoją męskość, ale tak nie jest. To ona zaproponowała, żebyśmy przyszli razem. - tłumaczę się.
- Okej, spokojnie. Czy ja coś takiego powiedziałem, hej? - przytula mnie do siebie gładząc po plecach.
- Ale i tak cię przepraszam i wiedz, że jesteś dla mnie dwustuprocentowym mężczyzną.
- Nie masz za co przepraszać, ja to wszystko wiem. - cmoka mnie w czoło. - Z jakimś dzieciakiem nie chciałabyś chyba zakładać rodziny, nie?
- Kocham cię, Misiu. - łączę nasze wargi w czułym pocałunku.

Kolejne dni nie dały nowych poszlaków. Bartek po serii badań okazuje się być w pełni zdrowy. Ja zostaję odesłana na szczegółowe badania do jednego z najlepszych specjalistów w Warszawie i Łodzi i także teoretycznie wszystko w porządku, choć praktycznie nie. Coraz gorzej z moją kondycją psychiczną. Dobrze, że mam oparcie w Bartku, rodzicach, najbliższej rodzinie. Jadwiga już nie jest tak miła dla mnie jak przed kilkoma miesiącami. Oczywiście ojciec Bartka jak i Kuba są nadal tacy sami jak przy pierwszej wizycie.
Przygotowania do świąt wrą. Skra plasuje się na pozycji lidera i nie chce zbyt pochlebiać, ale duża zasługa w tym jest Bartka, który świetnie się odnalazł w bełchatowskim klubie po rocznej przerwie. Jutro idziemy na spotkanie opłatkowe z zarządem klubu, a pojutrze wspólna wigilia z kibicami.
Dwa dni przed wigilią mam wyznaczoną wizytę u mojej lekarki. Siedzę jak na szpilkach na poczekalni i słyszę w głowie jej słowa, że nic mi nie dolega, które słyszę jak mantrę podczas byłych wizyt. Bartek nie mógł być ze mną, ponieważ sami siatkarze mają spotkanie przedświąteczne ze sponsorem. Pielęgniarka woła moje nazwisko i z coraz bardziej bolącym brzuchem ze zdenerwowania wchodzę do gabinetu. Początek wizyty taki jak zwykle czyli ogólny wywiad. Przechodzimy do pomieszczenia obok na badanie. Widzę, że lekarce zmienia się wyraz twarzy z uśmiechniętej do coraz bardziej zaskoczonej, aż w końcu milknie.
- Coś się dzieje? - pytam nie mogąc dłużej wytrzymać z niewiedzy.
- No cóż niestety nie mam za najlepszego prezentu na święta. Podejrzewam torbiel na prawym jajniku. Ale proszę się nic nie martwić, wykonamy kolejne badania, ewentualnie podamy pani leki. - zrezygnowana nie bardzo pamiętam co dalej mówi. Ciągle coś notuje przy okazji rozjaśniając mi na czym polegać będzie leczenie. Może się okazać, że torbiel samoistnie zaniknie, a być może trzeba będzie go usunąć nawet z jajnikiem. To jest najgorsza wersja, której nie przyjmuję do wiadomości.
- Wesołych świąt.
- Obawiam się, że takie nie będą, ale pani życzę wesołych.
- Proszę się nie martwić na zapas. Będę robiła co w mojej mocy, by państwo doczekali się potomka. - uśmiecha się chcąc podnieść mnie na duchu.
- Do widzenia. - zamykam drzwi do gabinetu i widzę trzy kobiety czekające w kolejce na wizytę w zaawansowanej ciąży. Tak bardzo im zazdroszczę tego stanu w jakim są. Opuszczam budynek zalewając się potokiem łez, chociaż to za małe słowo, z moich oczu wypływa rwąca rzeka słonego płynu.
                                                                                                                                                         

Jak nie powódź, to upały…
Znowu przeskok czasowy w jednym rozdziale od kwietnia do grudnia. Do kolejnego.
Michał - ósemka.
Kto nie wygrywa 3-0, przegrywa 2-3  :(

piątek, 16 maja 2014

62.



Przepłakałam połowę nocy, właściwie to nie był płacz a rozpacz, której nie da się opisać. Już nie płakałam „po ludzku”, wyłam jak ranne zwierzę.  Środki przeciwbólowe podane w szpitalu przestały działać i dopiero teraz odczułam potworny ból. Ból z którym nie mogłam sobie poradzić. Fizyczny i psychiczny skumulowany odebrał mi w jednej krótkiej chwili radość życia, moje maleństwo.
Poronienie. Nic przyjemnego. Nie życzyłabym najgorszemu wrogowi. Okropny ból. Okropny krwotok. I ta świadomość, że twoje dziecko nie żyje. Nie ma go i już nie wróci. Zniknęło bezpowrotnie.
Nie mogę znieść nadopiekuńczości mamy. Rozmów o niewiadomo czym, byle coś mówić, ale nie wchodzić w temat dzieci.
- Mamo, opowiedziałaś mi chyba historię całej rodziny, kto z kim i dlaczego. Ominęłaś w każdym małżeństwie i związku temat dziecka. Rozmawiamy o czym? Właściwie, to ty prowadzisz monolog, ja nawet nie potrafię słuchać tego co mówisz. Mijamy się w tym mieszkaniu i mam wrażenie, że jesteś naszą służącą. - spotykam się z jej zaskoczonym wzrokiem. - Nie dopuszczasz mnie do kuchni, przygotowujesz dla Bartka każdy posiłek, myjesz, sprzątasz, gotujesz. Ja nie mogę ciągle siedzieć, bo ja wtedy myślę o tym co się stało, ja zwariuję od tego, a już mi niewiele brakuje. Mamuś, kocham cię tak bardzo, ale proszę wracaj do Polski. - zalewam się kolejną porcją płaczu i chowam twarz w dłoniach opierając łokcie o blat stołu. Mama siada koło mnie i przytula, nic nie mówi.  - Jesteś pielęgniarką nieraz miałaś do czynienia z takimi kobietami, mamo doradź mi coś.
- Jutka, ale ty jesteś moim dzieckiem, moją córką, która straciła swój skarb i nie każ mi tego porównywać z obcymi kobietami, z którymi łączyła mnie tylko kobieca posługa matczyności.
Popołudniu Bartek odwozi mamę na lotnisko, gdyż postanowiła wrócić do Polski. Wie, że jej obecność mi nie pomoże, a tylko irytuje. Wie, że muszę sobie w głowie ułożyć to wszystko, muszę z tym poradzić ja i Bartek, bo to w nas uderzyło, to cierpienie. Przeklęty los. Nienawidzę cię cholerny losie. Wyrocznio nasza. Nienawidzę cię tak mocno z całych sił, że nawet najgorsze słowa wykrzyczane do zdarcia gardła nie oddadzą tego co czuję w sercu. Mieliśmy tyle planów, mieliśmy po powrocie do Polski wyremontować pokoik dla maleństwa. Przeglądaliśmy katalogi, łóżeczka, wózki, najpotrzebniejsze akcesoria i nadeszła jedna chwila, która zburzyła wszystko, zrzuciła nas z góry i staczam się w dół, chcę chwycić podaną mi u góry rękę, ale ciągle brakuje kilku centymetrów.
Może lepiej było nie chwalić się ciążą, nie mówić nic nikomu? Przynajmniej te pierwsze miesiące. Jednak powiedziałam o dobrej nowinie, i teraz muszę oznajmić tą złą, a przy okazji zetknąć się z udawanym w niektórych przypadkach współczuciem.
Na kilka dni przyleciała Ala, chciała zaraz jak się dowiedziała o moim poronieniu, ale szefowa nie dała jej wolnego. Dobrze zrobiła mi jej krótka wizyta. Choć na chwilę  odwróciłam myśl od utraty naszego dziecka, bo nie mogłam zapomnieć, z tyłu głowy ciągle widnieje ta myśl.
Przyszło mi spędzać najgorsze urodziny w moim życiu, bo choć był i jest Bartek, którego bardzo kocham, to nie ma naszego maleństwa. Nie lubię słowa płód i go nie używam. Płód, płodzić, zapładniać, w całej tej rodzinie słów nie ma miejsca na miłość i rodzicielstwo, a dla nas ta istotka od początku była dzieckiem. Naszym upragnionym maleństwem.
Teraz, jak nigdy polubiłam mecze wyjazdowe Bartka, ponieważ mogłam w spokoju przeżywać moją żałobę. Tak, to jest odpowiednie słowo. Coraz częściej nękały mnie wyrzuty sumienia. Coś musiałam zrobić źle? Może mogłam jakoś temu zapobiec? Nie dopuszczałam do siebie myśli, żeby iść do psychologa, bo uważałam, że sama sobie świetnie poradzę, w końcu to mnie i Bartka dotyczy. Z pomocą wyszła Teresa, moja bardzo dobra koleżanka, narzeczona przyjaciela mojego chłopaka i psycholożka. Nieświadoma dobroczynności podejmowałam z nią rozmowy dość często w krótkim odstępie czasowym. Na Bartku też wymusiła ze dwie takie rozmowy przez skype. Niby zwyczajne, a dające nam uczucie spokoju. Kiedy już uporałam się trochę ze sobą, zaczęłam tęsknić za dzieckiem. Chciałam z nim jakoś pożegnać, ale jak pożegnać, skoro ktoś odszedł bez pożegnania?  Nasze dziecko nie miało pogrzebu. Nie miało aktu urodzenia ani zgonu. Statystycznie nie istniało. Tylko dlaczego ktoś, kto „nie istniał”, dokonał takiej destrukcji w naszym życiu? Życie jest krótkie, kruche, delikatne i mija szybko i bezpowrotnie nawet każda najmniejsza chwila.  Mam kolosalne wsparcie w Bartku, i mam nadzieję, że ja też dla niego jestem.
Mijają kolejne dni, tygodnie, jest już marzec, mam jeszcze tydzień zwolnienia lekarskiego.
- Julita i co teraz? - dołącza do mnie, gdy sprawdzam pocztę i siedzę w salonie na kanapie. Staram się zachowywać normalnie, nie płakać co chwilę.
- A co masz na myśli?
- W niedzielę kończy ci się zwolnienie.
- I będę musiała wrócić do Bełchatowa. Nie chcę, jak jeszcze nigdy w życiu nie chcę wracać do pracy, którą uwielbiam, nie chcę wracać bez ciebie, nie chcę rozstawać z tobą. - wtulam się jego ramię.
- Nie rozstajesz ze mną, bo cię bardzo kocham, a ty, to doskonale wiesz. Kończę sezon i wracam.
- Nie chcę żebyś ze względu na mnie wracał do polskiej ligi. Nie zniosę tego, nie po raz drugi.
- Kotek, spokojnie. - zamyka mnie w objęciach, gdy głos mi się łamie i staram uchronić przed płaczem, który stał się moim przyjacielem. - Wiesz na jaką sumę opiewał ten transfer, zarobiłem dwa razy więcej niż w Bełchatowie, ale sezon nie układał się za najlepiej i jeśli teraz nie awansujemy do finału, to będziemy walczyć o piąte miejsce, co aktualnie nie wygląda za dobrze, bo przeciwnicy prowadzą 2-0 w rywalizacji do trzech zwycięstw. Zamiast się rozwijać, walczyć o najwyższe trofea, to ja się cofam. Rozmawiałem parę dni temu z prezesem, oczywiście ta rozmowa nie była żadnym zobowiązaniem, ale spytał czy rozważałbym powrót do Skry, a ja w to miejsce zawsze wrócę.
- A może chciałbyś w jakimś innym klubie? Rzeszów jest też w czołówce, Jastrzębie.
- Rzeszów i Skrę można porównać do piłkarskiej wojny klubów czyli Wisły Kraków, a Legii Warszawa i tak samo miałoby się to w siatkarskim światku. Lubię Piotrka, dzielę niestety. - wypowiedział to z ironią, bo uśmiechnął na myśl o opanowanym koledze. - Z nim pokój podczas sezonu reprezentacyjnego, ale nie chciałbym tam grać.
- To może jakiś inny? Inna liga?
- Nie. Nie liczą się pieniądze, trochę ich mamy, a ja nie kończę kariery. A nawet jeśli ją zakończę za kilka lat, to nie będę siedział bezczynnie, tylko zajmę jakąś pracą blisko siatkówki. Bełchatów, to mój dom. Klub jest w pełni profesjonalny, najlepsza kadra, sztab, opieka. Super atmosfera.
- Już mi nie słódź.
- Kochanie mimo szczerych intencji nie tylko ty wchodzisz w skład tej grupy. - uśmiecha się. - Może to w Bełchatowie jest nasze miejsce? W końcu tam jest nasz dom, to znaczy twój.
- Mówiłam, żeby iść do notariusza i przepisać ten dom na nas oboje. - wtrącam.
- Nieważne. Tam poznałem ciebie i to było najlepsze co mogło mi się przytrafić. - chyba po raz pierwszy od styczniowego wydarzenia wymieniam z moim chłopakiem czułości, które nie kończą się na pocałunku w policzek czy czoło. Nie jestem jeszcze gotowa na seks. Nie jestem gotowa na starania o dziecko, ponieważ rany po stracie maleństwa nie zabliźniły się.

Środa 23.03.2016r. ważny dzień w moim, w naszym życiu. Zmieniam status z dziewczyny mojego Bartosza  na narzeczoną Bartosza Kurka.  Podczas luźnej rozmowy w czasie obiadu zgadzam się zostać jego żoną. Pierścionek, jak się dowiedziałam od kilku miesięcy czekał aż się zgodzę. Nie wiem jak i kiedy zmienił moje nastawienie do małżeństwa, bo do tej nie byłam zwolenniczką tego sakramentu. Jednak moje wypowiedziane „tak” nie oznacza, że za niedługo czy nawet za rok weźmiemy ślub. Takiej rozmowy nie było i nie planujemy w najbliższej przyszłości ślubu, ale wiem, że kiedyś chcę. Chcę być pełnoprawnie jego żoną, nosić obrączkę i móc mu urodzić dziecko. Nasze maleństwo, które straciliśmy na zawsze będziemy mieć w sercu, ale kolejna ciąża to nowe życie, nowa historia.
Spędzamy wspólnie te ostatnie dni przed moim powrotem do Polski. Staramy się funkcjonować normalnie, wracać do starej codzienności i niby wszystko jest tak jak przed TYM, ale nic nie jest takie samo. Zmieniło się dużo. Nie byłam już mamą, nie byłam jeszcze mamą. Nie jesteśmy rodzicami. Bo Bartek też to przeżywa, też swoje wycierpiał i nieraz uronił łzę, choć chciał być przede mną twardy, ale wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Kruchymi. Dla społeczeństwa: nie ma ciąży, nie ma dziecka, nie ma zwłok, nie ma pogrzebu, nie ma problemu…  Dla nas: jest wielka pustka, żal, cierpienie. Jesteśmy rodzicami „w zawiasach”.
Pakuję swoje rzeczy do dwóch walizek , ponieważ jutro po południu wracam do Polski. Nie chcę wracać, ale nie mogę dłużej przebywać na zwolnieniu lekarskim. Od straty naszego dzieciątka minęły już dwa miesiące i najwyższa pora żebym wróciła do normalności, do pracy, a nie ciągle użalała nad sobą. Za niecały miesiąc Bartek kończy sezon i spędzimy kilka dni razem w Bełchatowie. A moi siatkarze ze Skry będą walczyć w najbliższych dniach o brązowy medal. Wychodzę z mieszkania po południu i idę pod halę w Trento, gdzie siatkarze kończą zaraz trening. Zabieram Bartka na małe zakupy, by uzupełnić mu lodówkę i przygotować jakieś posiłki na najbliższe chociaż dwa dni. Gdy jestem zajęta, to nie myślę nie potrzebnie. Po dwudziestej drugiej idę wziąć prysznic i wracam do kuchni, by wyłączyć piekarnik z mięsem w środku.
- Julita, komórka ci dzwoni. - dociera do mnie głos siatkarza z sypialni. Biegnę w jego stronę po drodze stykając się z idącym do mnie Bartkiem.
- O mama, ciekawe co chce o tej porze. - patrzę na ekran i przeciągam zielony przycisk.
- Cześć Jutka, co tam u was? - głos mamy jest wyraźnie zdenerwowany.
- Pakuję się, bo jutro wracam. A coś się stało? - stoję w bezruchu i wymieniam spojrzeniem z Bartkiem, który także nie ma pojęcia co się dzieje.
- A jest koło ciebie Bartek? - uśmiecham się, bo pewnie wyczytała coś o jakimś wypadku we Włoszech i jak zwykle dzwoni, żeby się upewnić, czy przypadkiem Bartkowi nic się nie stało.
- Jest.
- A siedzisz?
- Boże! Mamo, mówże co się stało. - siadam na sofie, a Bartek razem ze mną.
- Tylko się nie denerwuj.
- Mów.
- Babcia nie żyje. Godzinę temu przewieźli ją do szpitala z rozległym zawałem, nie udało jej się uratować. - łamie jej się głos, a mi strużkiem spływają łzy. Zdezorientowany Bartek przejmuje moją komórkę, a ja uciekam do łazienki. Kolejna osoba, która odeszła ode mnie bez pożegnania.
Wracam do Łodzi, a na lotnisku czeka na mnie Patrycja, której oczy są nie wiele lepsze jak moje, czerwone, podpuchnięte.
- Gdzie masz Emilkę?
- Zostawiłam ją z teściową.
- Patrycja, nie zdążyłam się z babcią pożegnać. Ostatnio rozmawiałam z nią dwa tygodnie temu, mówiła, że świetnie się czuje i czeka na prawnuka. - łkam w jej koszulkę. Rana po moim maleństwie, która zaczęła się zabliźniać została ponownie rozszarpana z podwójną siłą. W ciszy jedziemy do Pabianic do rodziców. Nie mogę słuchać o sprawach związanych z pogrzebem, o wiązankach, ubraniach, przygotowaniach. Siostra odwozi mnie do domu w Bełchatowie. Zajmuję myśli rozpakowywaniem walizek, piorę część ubrań,  wkładam do szafy. Odpalam mojego Peugeota, który coraz częściej się psuje niż jest sprawny, a po takim okresie nieużywalności mógł mi sprawić problem, jednak odpalił za drugim razem. Jadę do najbliższego spożywczaka kupić najpotrzebniejsze produkty, bo choć nie mam ochoty jeść, to cokolwiek muszę jeść czy pić.
Wieczorem łączę się przez komunikator z Bartkiem i choć jakieś osiem godzin temu wdziałam jego twarz z bliska, tak już tęsknię za jego obecnością. Okazuje się, że we wtorek rano przylatuje w dzień pogrzebu babci Marysi. Dostaje dzień wolnego i jeszcze tego samego dnia wieczorem będzie musiał wrócić do Trento.
W niedzielę pojawiam się na meczu Skry, a po spotkaniu muszę zjawić się u prezesa, który wczoraj gdy go informowałam o śmierci mojej babci prosił, żebym się niezwłocznie u niego pojawiła, a nie chce załatwiać tej sprawy przez telefon.
Po spotkaniu idę do gabinetu prezesa, pukam do drzwi i wchodzę do środka. Dostaję propozycję dwutygodniowego szkolenia w zakresie fizykoterapii. Z tym, że jest ono płatne. Połowę finansuje klub, a połowę ja. Całość wynosi osiem tysięcy sześćset włącznie z noclegiem.
- Julita, wiem, że masz ciężki okres obecnie, ale byłbym wdzięczny gdybyś dała mi odpowiedź do jutra.
- Dobrze. Muszę się pojawić osobiście czy mogę zadzwonić?
- Zadzwoń. - żegnam się z prezesem i wracam do domu. dzwonię do Bartka, żeby się poradzić i finalnie decyduję na to szkolenie.
W piątek muszę znaleźć się na miejscu w Olsztynie. Biorę bartkowy samochód, bo mój jest w naprawie. Najpóźniej do dziesiątej mamy zjawić się w ośrodku szkolenia. Oprócz mnie jest jedenaście innych osób. Melduję się w swoim jednoosobowym pokoju, rozpakowuję walizkę i włączam laptopa. Sprawdzam pocztę i piszę smsa do mojego narzeczonego czy mu się chce wejść na skype, bo jeśli nie spotkał się z kolegami, to powinien być już w mieszkaniu po treningu. Dziesięć minut później siedzę wygodnie na łóżku i czekam na połączenie z Włoch.
- Jak tam na szkoleniu? - widzę jego roześmianą twarz, którą tak bardzo kocham.  
- Dobrze, choć momentami nudno na wykładach. A u ciebie co tam?
- Właściwie to po staremu. Wróciłem po treningu, miałem zrobić coś do jedzenia, ale napisałaś, żebym wszedł na skype… - wchodzę mu w słowo.
- To idź zrób sobie kolację, a możemy później pogadać.
- Spokojnie, zamówiłem pizze.
- Misiek, nie możesz tyle pizz jeść.
- Oj tam, jutro po treningu nie będzie po niej śladu. O, chyba przyszła, bo dzwonek dzwoni. Poczekaj, zaraz wracam. - wyciągam z torebki paczkę paluszków i biorę za przegryzanie.  Rozmawiamy jeszcze z godzinę o różnych sprawach mniej lub bardziej ważnych, gdy nagle tracę humor po opowieści Bartka o dziecku jego kolegi z drużyny. - Juta, co jest?
- Nic.
- Przecież widzę.
- Nasze dzieciątko miałoby już prawie sześć miesięcy. - łamie mi się głos i słone krople wydobywają z oczodołów raniąc aż w głąb serca niczym szkło.
- Julitka, nie płacz. Za niedługo zajdziesz w ciąże wierzę w to głęboko. - delikatnie się uśmiecha. - Przytuliłbym cię, ale mimo wielkiego postępu technologii takiej możliwości nie mamy. Najpóźniej za trzy tygodnie będę w Polsce i w końcu spędzimy kilka dni z dala od siatkówki.
- Wiem. Wiesz co, ja będę już uciekała, bo idę wziąć prysznic i kładę spać, ty też idź odpocznij.
- Do zobaczenia, pisz i dzwoń kiedy chcesz wiesz kiedy mam trening, to wtedy nie odbiorę. Kocham cię Słońce. - przesyła mi wirtualnego buziaka.
- Ja ciebie też kocham, śpij dobrze. - wylogowuję się z komunikatora, wyłączam laptopa i idę się umyć. Reguluję ciepłą wodę pod prysznicem i wraz z lejącą wodą kapią moje łzy. Łzy tęsknoty. Za babcią. Za Bartkiem. Za maleństwem.
                                                                                                                                                    

Ech, na koniec coraz bardziej psuję, to pisanie. Nie umiem pisać takich rozdziałów. Przepraszam.
Pewnie są błędy, później je wyłapię i poprawię.
Michał- nowa siódemka.
Ask.

piątek, 9 maja 2014

61.



Siadam na skraju łóżka trzymając się za brzuch i w myślach wzywam tego Najwyższego, by nie pozwolił, żeby stało nam się coś złego. Bartek spanikowany skacze wkoło mnie nie wiedząc co ma zrobić.
- Już jest dobrze. - przymykam powieki i zmuszam mojego chłopaka, aby usiadł obok mnie. - Przepraszam, że napędziłam ci strachu. - całuję go w policzek.
- Julita, na pewno już wszystko w porządku?
- Na pewno. Chodź idziemy pod kołdrę. - kładziemy się na łóżku i próbujemy zasnąć. Przewracam się z boku na bok nie mogąc znaleźć odpowiedniej pozycji. Bartek zaczyna chrapać, więc szturcham go przebudza się nie kontaktując i z powrotem zasypia. Rozmyślam o nas, o naszym życiu, o pasjach, o obowiązkach, które się pojawią wraz z narodzinami maleństwa, o tym, że nie będziemy już beztroską parą zakochanych, a odpowiedzialnymi rodzicami tej bezbronnej istoty, która będzie skazana na pomoc drugiej osoby. Mimo, że się boję, to nie żałuję, że zdecydowałam na to, by zajść w ciążę. A czy potrzebuję sformalizowania naszego związku? Nie, przynajmniej na razie nie czuję potrzeby, by nosić obrączkę, by zmienić nazwisko i stan cywilny. Bartek dobrze wie o tym i nie nalega, gdy będę gotowa, to wie, że powiem mu o tym. Chyba, że życie inaczej pokieruje naszym losem? Tego nie wiem. Wsłuchując się w równomierny oddech mojego chłopaka odpływam do krainy pięknych snów.
Budzę się oblana potem, wstaję i idę do kuchni, żeby napić się wody, gdyż mam wielkie pragnienie. Wypijam szklankę wody mineralnej odkładam ją do zlewu i przed powrotem do sypialni zahaczam o łazienkę. Przerażona wołam Bartka, gdy widzę na bieliźnie ślady krwi. Natychmiast jest gotowy do jazdy do szpitala, pomaga mi się ubrać, a ja tuż przed wyjściem wyciągam z szuflady kartę ciąży, by ją zabrać ze sobą.
- Idź do samochodu, ja muszę jeszcze do łazienki, bo mnie ciśnie. - kiedy usiadłam na muszli poczułam silne ukłucie, a zarac po nim zaczęłam intensywnie krwawić. Już teraz wiedziałam, że nic dobrego się nie dzieje. Łzy lały się strumieniami po moich policzkach. Zamknęłam mieszkanie i zjechałam windą do wyjścia. Wsiadłam do samochodu i opowiedziałam całą sytuację Bartkowi, który zwiększył tempo jazdy nie zważając, że przejeżdża na czerwonym świetle czy wyprzedza samochody na linii ciągłej, a wskaźnik na liczniku przekraczał trzycyfrową liczbę. - Proszę cię zwolnij, bo nas zabijesz jeszcze.
- Każda minuta dla was się liczy. - kolejna porcja słonych łez kapie na moją kurtkę. Wbiegamy do szpitala, by jak najszybciej dotrzeć do lekarza, jednak pani w recepcji nie może nas przepuścić dopóki nie wypełni papierków potwierdzających moje dane. Starsza pani nie zna angielskiego, Bartek tłumaczy jej po włosku, ale kobieta o czwartej nad ranem wyraźnie nie ma zamiaru minąć procedur przyjęcia.
- Proszę nie zostawiaj mnie, ja się z nimi nie dogadam, Bartek, błagam. - panikuję roniąc kolejne łzy.
- Julita, spokojnie, nigdzie nie idę jestem tutaj, wejdę z tobą do lekarza, nie martw się, nie denerwuj.
Wchodzimy do gabinetu, lekarz wykonuje kolejne badania, serce maleństwa bije, więc nadzieja jest, ale zbyt dobrze też nie. Zostaję przyjęta na oddział, a najbliższe godziny będą decydujące. Leżę na sali z czterema innymi kobietami, dwie już mają pokaźne brzuszki, pewnie czekają na rozwiązanie, a dwie są szczupłe. Nie mogę wstać nawet do toalety. Leżę i patrzę w sufit nie hamując łez.
- Wszystko będzie dobrze zobaczysz! Dzieciątko jest silne. - Bartek siedzi od kilki minut przy moim łóżku i kurczowo ściska moja dłoń.
- Boję się, tak bardzo boję.
- Nie płacz, musisz być silna. W lipcu, jak będziemy mieć szczęście, to w czasie mojej przerwy wakacyjnej w reprezentacji powitamy małego człowieczka. Tylko proszę nie płacz. - muska moją dłoń dodając otuchy, a ja jak roniłam łzy, tak nadal nie mogę ich zahamować.
- Pytałeś o moją lekarkę? Bo ten facet, który mnie przyjmował nie był zbyt miły.
- Jest na jakimś sympozjum lekarskim  wraca jutro wieczór.
- A ty powinieneś być na treningu już dziewiąta minęła.
- Dzwoniłem do trenera, chyba nie myślisz, że mógłbym spokojnie trenować wiedząc, że jesteś tutaj.
Każda kolejna minuta ciągnęła się niemiłosiernie, każda sekunda miała długość minuty. W myślach wzywałam Najwyższego, żeby tylko nie odebrał nam tej istotki we mnie żyjącej.

Godzina jedenasta kilka minut słyszę słowa lekarza „krwotok, zabieramy panią”, „przykro mi, serce zarodka nie bije”. Dalej nie chcę pamiętać. Chcę wymazać z głowy. Uznać, że to co się stało, tak naprawdę nie wydarzyło, że nadal rozwija się we mnie nasz syn albo córka, bo pokochaliśmy to maleństwo od pierwszego dnia, gdy się dowiedzieliśmy.
- Pani Julita Fedko? - podchodzi do mnie lekarz, który mnie przyjmował. Nie mam zamiaru go słuchać, nie chcę żeby cokolwiek mówił do mnie. Ledwo kontaktuję choć mówi do mnie po polsku.
- Tak.
- Nazywam się Jarosław Górski i jestem pani lekarzem prowadzącym, to ja panią przyjmowałem w nocy. Mogę mówić w naszym ojczystym języku, skoro pani też z Polski? - kiwam głową cała skonsternowana. Ten lekarz budzi we mnie strach, przestaję płakać i próbuję go słuchać. - Jak pani wie zarodek obumarł samoistnie w jedenastym tygodniu ciąży. Jednak proszę się nie przejmować, może to źle zabrzmi, ale nawet lepiej, że tak się stało, ponieważ dziecko z pewnością byłoby chore, więc miałaby pani dziecko niepełnosprawne. Jest pani młoda, urodzi jeszcze niejedno dziecko. Nie będziemy wykonywali oczyszczenia jamy macicy, gdyż resztki tkanek, które pozostały w macicy, są tak niewielkie, że zostaną wydalone samoistnie w trakcie krwawienia.
- Proszę? - zamurowało mnie. W takim momencie usłyszeć coś takiego z ust lekarza? A gdzie jest hipokratesowa przysięga ratowania każdego życia? Gdzie godność i szacunek wobec pacjenta? Nie wiedziałam co odpowiedzieć? Przytaknąć głową? Zwyzywać? Donieść do ordynatora? Nie miałam siły na to. - Pan śmie moje dziecko nazywać zarodkiem? - przykułam uwagę sąsiadujących pacjentek.
- W terminologii zarodek figuruje do dwunastego tygodnia ciąży. Rozumiem pani wzburzenie i rozgoryczenie, ale proszę się uspokoić.
- Nic pan nie rozumie! Mam w dupie pańską terminologię! To maleństwo od pierwszego dnia, kiedy zostało poczęte było dla nas dzieckiem! Kiedy mogę stąd wyjść?! - nie hamowałam łez, drżącym głosem wdałam się  polemikę z doktorem, który nie miał ani krzty taktu.
- Po południu pielęgniarka poda pani osocze.
- Czyli wieczór mogę wyjść.
- Nie radziłbym.
- Teraz pan się o mnie troszczy? Skończył pan doktor wywiad? Żegnam. - odwróciłam się do okna gubiąc wzrok lekarza. W drzwiach zderzył się z Bartkiem, który wchodził na salę. Zdezorientowany stoi nade mną nie wiedząc co robić. Przymykam oczy i wkładam pięść do ust, by ulżyć sobie w cierpieniu po stracie naszego dziecka. Siada na łóżku podnosi mnie i przytula do siebie. Czuję się jak kłoda, bez żadnego ruchu, może robić ze mną co chce i tak się nie przeciwstawię. Wiem, że on też przeżywa, też czuł się przez kilka tygodni tatą, a złowrogi los zabrał nam to, co było dla nas najcenniejsze w ostatnim czasie. Od dwóch godzin nie przestaję płakać. Nie wiem skąd się biorą we mnie kolejne łzy, a najgorsze, że widzę je w oczach Bartka. To jest chyba najgorsze w tym całym moim cierpieniu, że nie potrafię mu ulżyć. - Bartek, zabierz mnie stąd. - wychrypuję, gdy krew skończyła się w pojemniku z którego podawana była mi do żyły.
- Jutka, teraz? Jest ósma wieczór, może zostań do jutra.
- Bartek, proszę. Ja nie mogę tutaj być, ja nie mogę patrzeć na tego lekarza. Wyjdę na własne żądanie.  
- Na pewno? Żebyś nie zasłabła w domu. Straciłaś dużo krwi, wypłakałaś morze łez, jesteś blada.
- Ale jutro rano wychodzę?
- Tak.
- Zostaniesz jeszcze chwilę ze mną?
- Dopóki pielęgniarki mnie nie wyrzucą, to będę. Kochanie, śpij zregeneruj się choć trochę.

Następnego dnia po dziewiątej wyszłam ze szpitala na własne żądanie. Nie mogłam w nim dłużej przebywać, znieść widoku ciężarnych kobiet, które lada moment urodzą dziecko, czuć szpitalnego zapachu, widzieć lekarzy z asystą stażystów, którzy patrzą na mnie jak na człowieka z kosmosu i analizują mój przypadek. Chcę się zamknąć w jakimś pomieszczeniu i pobyć sama, móc wylać hektolitry słonych łez, które minimalnie ukoją moje cierpienie po stracie maleństwa.
- Bartek, idź na trening. Chcę pobyć chwilę sama. - proszę go, gdy weszliśmy do mieszkania.
- Poradzisz sobie?
- Poradzę. - ściągam kurtkę i buty i za Bartkiem drzwi wejściowe. Patrzę na swoje odbicie lustrzane, które wcale nie przypomina mnie. Podpuchnięte, czerwone oczy, włosy spięte w kucyka, smutne oczy, blada twarz i wargi, zimne ręce. Kładę się na sofie i wyrzucam w łzach wszystko co mnie boli. Jeszcze paręnaście godzin temu miałam nasze maleństwo w sobie, a zły los wypruł je z mojego życia bezpowrotnie. Moje maleństwo. Kolejna fala szlochu obija się od pustych ścian mieszkania, gdy rozdzwania się mój telefon. Na ekranie widnieje twarz Bartka, nie odbieram, nie chcę rozmawiać, chce pobyć sama. Ponawia połączenie kolejne trzy razy aż w końcu odbieram.
- Boże! Julita, dlaczego nie odbierasz?
- W łazience byłam. - kłamię ściskając mocno oczy przed potokiem kolejnych łez.
- Dzwoniła twoja mama do mnie, że jest w Weronie, bo przyleciała. Wynajęła już taksówkę i niedługo będzie u nas. - wzdycham ciężko, bo nie chcę z nikim się widzieć. Nie chcę żeby ktoś uczestniczył w moim przeżywaniu straty maleństwa. - Jesteś tam, halo?
- Jestem. Dobrze, do zobaczenia. - rozłączam się i odkładam telefon na stół. Przykrywam się kocem i chcę zasnąć choć na chwilę. Godzinę później do drzwi puka moja mama. Od progu tuli mnie  i cos mówi, ale nie wsłuchuję się w jej słowa, mam bezkarną chwilę, gdzie mogę popłakać i nie będzie mnie strofować.
Wieczorem słyszę, że Bartek wraca z popołudniowego treningu. Mama tłucze się sztućcami i talerzami i przygotowuje kolację.
- Jutka, chodź kolacja. - wchodzi Bartek do sypialni. Wycieram oczy chusteczką higieniczną i odwracam w stronę Bartka.
- Nie jestem głodna. Idź zjedz.
- Musisz coś jeść.
- Nie dam rady, nie przełknę. Proszę, powiedz mamie, że śpię albo coś, bo nie chcę słuchać jej pielęgniarskich kazań.
- Przyniosę ci chociaż jedną kapkę i sok.
- Nie, idź zjedz. Jesteś głodny po treningu. Ja się zdrzemnę w tym czasie. - odwracam się w drugą stronę, by przerwać tą bezsensowną rozmowę. I tak nie mogę zamknąć oczu, patrzę w jakiś niewidzialny punkt na ścianie i myślę o moim maleństwie.
Słyszę rozmowę Bartka z mamą, który życzy jej dobrej nocy. Przyprowadzam siebie do porządku i wstaję, by przebrać w piżamę.
Wchodzę z powrotem do sypialni, Bartek leży już w łóżku i przegląda jakąś książkę. Kładę się obok i odwracam plecami do niego. Odkłada książkę i obejmuje mnie. Staram się zacisnąć zęby i nie puścić żadnej łzy. Każe mi odwrócić się do siebie i zamyka w swoich ramionach. Pozwala mi moczyć jego koszulkę, pozwala mi wylać w łzach wszystko co we mnie siedzi, co mnie boli. Towarzyszy mi uczucie nicości, brak chęci do czegokolwiek. Czuję się pusta, bez chęci do życia. Chcę zasnąć, ale nie mogę, bo przed oczami mam bure pomieszczenie ze szpitala. Widok lekarza, który bezczelnie informuje mnie o stracie mojego dzieciątka. Odrobinę bezpieczniej czuję się w bartkowych ramionach, który gładzi mnie po plecach, szepcze coś do ucha i mocno obejmuje. Zmęczona płaczem w końcu zasypiam z głową przylgniętą do bartkowego ramienia.

***

Patrzę na jej wątłe ciało jak śpi. Chciałbym jej pomóc, ulżyć w tym matczynym cierpieniu, ale nie umiem, nie potrafię. Jestem z nią fizycznie, jestem obok, ale nie siedzę w jej głowie, w jej popękanym sercu. Może mogłem bardziej o nią dbać? Nie pozwalać wykonywać codziennych prac domowych? Nie zwracałem na to uwagi. Cieszyłem się, że jak wracam po treningu, to obiad czeka na stole, że nie muszę dbać o sprzątanie, pranie, zakupy. Tak bardzo cieszyłem się na myśl o byciu ojcem, tak bardzo chciałem wziąć nasze dziecko w ramiona i kołysać je do snu, choć przekomarzałem się z Julitą, bo mówiła, że mi na to nie pozwoli, ponieważ wyjadę na mecz, a ją zostawię samą i jeszcze będzie musiała maleństwo kołysać. Dobry Boże dlaczego wystawiłeś nas na taką próbę? Wiesz, że kochalibyśmy to dziecko całym sercem. Przez te jedenaście tygodni kochaliśmy je i tworzyliśmy scenariusze jego życia już poza ciałem mojej Julity.
Pozwalasz tylu niedojrzałym kobietom zabijać narodzone dzieci, a nam nie dałeś urodzić i móc wychować. To boli, tak bardzo boli. Sam nie wiem co mam z sobą zrobić? Mam ochotę usiąść i się ropłakać jak mały chłopiec, ale muszę być silny dla Julity, muszę jej pomóc, muszę być przy niej i z nią. Razem daliśmy życie i razem przejdziemy przez ten czas po stracie. Teraz pokażemy ile dla siebie znaczymy, jak bardzo nam na sobie zależy, jak kochamy. Nie mógłbym jej skrzywdzić, bo kocham nad wszystko, akceptuje mnie takim jakim jestem i bezgranicznie ufa. Wiem, że jest jej ciężko wiem, że próbuje mnie wesprzeć, ale jest kobietą, jest kruchsza niż ja. Jest matką mojego dziecka, które Ty z powrotem zabrałeś do siebie.
                                                                                                                                      

Jestem zbyt przewidywalna, bo Was nie potrafię zaskoczyć :(
Nie wiem czy potrafiłam przekazać emocje, bo mam problem z tym, a szczególnie z negatywnymi, jednak starałam się jak umiałam.