piątek, 9 maja 2014

61.



Siadam na skraju łóżka trzymając się za brzuch i w myślach wzywam tego Najwyższego, by nie pozwolił, żeby stało nam się coś złego. Bartek spanikowany skacze wkoło mnie nie wiedząc co ma zrobić.
- Już jest dobrze. - przymykam powieki i zmuszam mojego chłopaka, aby usiadł obok mnie. - Przepraszam, że napędziłam ci strachu. - całuję go w policzek.
- Julita, na pewno już wszystko w porządku?
- Na pewno. Chodź idziemy pod kołdrę. - kładziemy się na łóżku i próbujemy zasnąć. Przewracam się z boku na bok nie mogąc znaleźć odpowiedniej pozycji. Bartek zaczyna chrapać, więc szturcham go przebudza się nie kontaktując i z powrotem zasypia. Rozmyślam o nas, o naszym życiu, o pasjach, o obowiązkach, które się pojawią wraz z narodzinami maleństwa, o tym, że nie będziemy już beztroską parą zakochanych, a odpowiedzialnymi rodzicami tej bezbronnej istoty, która będzie skazana na pomoc drugiej osoby. Mimo, że się boję, to nie żałuję, że zdecydowałam na to, by zajść w ciążę. A czy potrzebuję sformalizowania naszego związku? Nie, przynajmniej na razie nie czuję potrzeby, by nosić obrączkę, by zmienić nazwisko i stan cywilny. Bartek dobrze wie o tym i nie nalega, gdy będę gotowa, to wie, że powiem mu o tym. Chyba, że życie inaczej pokieruje naszym losem? Tego nie wiem. Wsłuchując się w równomierny oddech mojego chłopaka odpływam do krainy pięknych snów.
Budzę się oblana potem, wstaję i idę do kuchni, żeby napić się wody, gdyż mam wielkie pragnienie. Wypijam szklankę wody mineralnej odkładam ją do zlewu i przed powrotem do sypialni zahaczam o łazienkę. Przerażona wołam Bartka, gdy widzę na bieliźnie ślady krwi. Natychmiast jest gotowy do jazdy do szpitala, pomaga mi się ubrać, a ja tuż przed wyjściem wyciągam z szuflady kartę ciąży, by ją zabrać ze sobą.
- Idź do samochodu, ja muszę jeszcze do łazienki, bo mnie ciśnie. - kiedy usiadłam na muszli poczułam silne ukłucie, a zarac po nim zaczęłam intensywnie krwawić. Już teraz wiedziałam, że nic dobrego się nie dzieje. Łzy lały się strumieniami po moich policzkach. Zamknęłam mieszkanie i zjechałam windą do wyjścia. Wsiadłam do samochodu i opowiedziałam całą sytuację Bartkowi, który zwiększył tempo jazdy nie zważając, że przejeżdża na czerwonym świetle czy wyprzedza samochody na linii ciągłej, a wskaźnik na liczniku przekraczał trzycyfrową liczbę. - Proszę cię zwolnij, bo nas zabijesz jeszcze.
- Każda minuta dla was się liczy. - kolejna porcja słonych łez kapie na moją kurtkę. Wbiegamy do szpitala, by jak najszybciej dotrzeć do lekarza, jednak pani w recepcji nie może nas przepuścić dopóki nie wypełni papierków potwierdzających moje dane. Starsza pani nie zna angielskiego, Bartek tłumaczy jej po włosku, ale kobieta o czwartej nad ranem wyraźnie nie ma zamiaru minąć procedur przyjęcia.
- Proszę nie zostawiaj mnie, ja się z nimi nie dogadam, Bartek, błagam. - panikuję roniąc kolejne łzy.
- Julita, spokojnie, nigdzie nie idę jestem tutaj, wejdę z tobą do lekarza, nie martw się, nie denerwuj.
Wchodzimy do gabinetu, lekarz wykonuje kolejne badania, serce maleństwa bije, więc nadzieja jest, ale zbyt dobrze też nie. Zostaję przyjęta na oddział, a najbliższe godziny będą decydujące. Leżę na sali z czterema innymi kobietami, dwie już mają pokaźne brzuszki, pewnie czekają na rozwiązanie, a dwie są szczupłe. Nie mogę wstać nawet do toalety. Leżę i patrzę w sufit nie hamując łez.
- Wszystko będzie dobrze zobaczysz! Dzieciątko jest silne. - Bartek siedzi od kilki minut przy moim łóżku i kurczowo ściska moja dłoń.
- Boję się, tak bardzo boję.
- Nie płacz, musisz być silna. W lipcu, jak będziemy mieć szczęście, to w czasie mojej przerwy wakacyjnej w reprezentacji powitamy małego człowieczka. Tylko proszę nie płacz. - muska moją dłoń dodając otuchy, a ja jak roniłam łzy, tak nadal nie mogę ich zahamować.
- Pytałeś o moją lekarkę? Bo ten facet, który mnie przyjmował nie był zbyt miły.
- Jest na jakimś sympozjum lekarskim  wraca jutro wieczór.
- A ty powinieneś być na treningu już dziewiąta minęła.
- Dzwoniłem do trenera, chyba nie myślisz, że mógłbym spokojnie trenować wiedząc, że jesteś tutaj.
Każda kolejna minuta ciągnęła się niemiłosiernie, każda sekunda miała długość minuty. W myślach wzywałam Najwyższego, żeby tylko nie odebrał nam tej istotki we mnie żyjącej.

Godzina jedenasta kilka minut słyszę słowa lekarza „krwotok, zabieramy panią”, „przykro mi, serce zarodka nie bije”. Dalej nie chcę pamiętać. Chcę wymazać z głowy. Uznać, że to co się stało, tak naprawdę nie wydarzyło, że nadal rozwija się we mnie nasz syn albo córka, bo pokochaliśmy to maleństwo od pierwszego dnia, gdy się dowiedzieliśmy.
- Pani Julita Fedko? - podchodzi do mnie lekarz, który mnie przyjmował. Nie mam zamiaru go słuchać, nie chcę żeby cokolwiek mówił do mnie. Ledwo kontaktuję choć mówi do mnie po polsku.
- Tak.
- Nazywam się Jarosław Górski i jestem pani lekarzem prowadzącym, to ja panią przyjmowałem w nocy. Mogę mówić w naszym ojczystym języku, skoro pani też z Polski? - kiwam głową cała skonsternowana. Ten lekarz budzi we mnie strach, przestaję płakać i próbuję go słuchać. - Jak pani wie zarodek obumarł samoistnie w jedenastym tygodniu ciąży. Jednak proszę się nie przejmować, może to źle zabrzmi, ale nawet lepiej, że tak się stało, ponieważ dziecko z pewnością byłoby chore, więc miałaby pani dziecko niepełnosprawne. Jest pani młoda, urodzi jeszcze niejedno dziecko. Nie będziemy wykonywali oczyszczenia jamy macicy, gdyż resztki tkanek, które pozostały w macicy, są tak niewielkie, że zostaną wydalone samoistnie w trakcie krwawienia.
- Proszę? - zamurowało mnie. W takim momencie usłyszeć coś takiego z ust lekarza? A gdzie jest hipokratesowa przysięga ratowania każdego życia? Gdzie godność i szacunek wobec pacjenta? Nie wiedziałam co odpowiedzieć? Przytaknąć głową? Zwyzywać? Donieść do ordynatora? Nie miałam siły na to. - Pan śmie moje dziecko nazywać zarodkiem? - przykułam uwagę sąsiadujących pacjentek.
- W terminologii zarodek figuruje do dwunastego tygodnia ciąży. Rozumiem pani wzburzenie i rozgoryczenie, ale proszę się uspokoić.
- Nic pan nie rozumie! Mam w dupie pańską terminologię! To maleństwo od pierwszego dnia, kiedy zostało poczęte było dla nas dzieckiem! Kiedy mogę stąd wyjść?! - nie hamowałam łez, drżącym głosem wdałam się  polemikę z doktorem, który nie miał ani krzty taktu.
- Po południu pielęgniarka poda pani osocze.
- Czyli wieczór mogę wyjść.
- Nie radziłbym.
- Teraz pan się o mnie troszczy? Skończył pan doktor wywiad? Żegnam. - odwróciłam się do okna gubiąc wzrok lekarza. W drzwiach zderzył się z Bartkiem, który wchodził na salę. Zdezorientowany stoi nade mną nie wiedząc co robić. Przymykam oczy i wkładam pięść do ust, by ulżyć sobie w cierpieniu po stracie naszego dziecka. Siada na łóżku podnosi mnie i przytula do siebie. Czuję się jak kłoda, bez żadnego ruchu, może robić ze mną co chce i tak się nie przeciwstawię. Wiem, że on też przeżywa, też czuł się przez kilka tygodni tatą, a złowrogi los zabrał nam to, co było dla nas najcenniejsze w ostatnim czasie. Od dwóch godzin nie przestaję płakać. Nie wiem skąd się biorą we mnie kolejne łzy, a najgorsze, że widzę je w oczach Bartka. To jest chyba najgorsze w tym całym moim cierpieniu, że nie potrafię mu ulżyć. - Bartek, zabierz mnie stąd. - wychrypuję, gdy krew skończyła się w pojemniku z którego podawana była mi do żyły.
- Jutka, teraz? Jest ósma wieczór, może zostań do jutra.
- Bartek, proszę. Ja nie mogę tutaj być, ja nie mogę patrzeć na tego lekarza. Wyjdę na własne żądanie.  
- Na pewno? Żebyś nie zasłabła w domu. Straciłaś dużo krwi, wypłakałaś morze łez, jesteś blada.
- Ale jutro rano wychodzę?
- Tak.
- Zostaniesz jeszcze chwilę ze mną?
- Dopóki pielęgniarki mnie nie wyrzucą, to będę. Kochanie, śpij zregeneruj się choć trochę.

Następnego dnia po dziewiątej wyszłam ze szpitala na własne żądanie. Nie mogłam w nim dłużej przebywać, znieść widoku ciężarnych kobiet, które lada moment urodzą dziecko, czuć szpitalnego zapachu, widzieć lekarzy z asystą stażystów, którzy patrzą na mnie jak na człowieka z kosmosu i analizują mój przypadek. Chcę się zamknąć w jakimś pomieszczeniu i pobyć sama, móc wylać hektolitry słonych łez, które minimalnie ukoją moje cierpienie po stracie maleństwa.
- Bartek, idź na trening. Chcę pobyć chwilę sama. - proszę go, gdy weszliśmy do mieszkania.
- Poradzisz sobie?
- Poradzę. - ściągam kurtkę i buty i za Bartkiem drzwi wejściowe. Patrzę na swoje odbicie lustrzane, które wcale nie przypomina mnie. Podpuchnięte, czerwone oczy, włosy spięte w kucyka, smutne oczy, blada twarz i wargi, zimne ręce. Kładę się na sofie i wyrzucam w łzach wszystko co mnie boli. Jeszcze paręnaście godzin temu miałam nasze maleństwo w sobie, a zły los wypruł je z mojego życia bezpowrotnie. Moje maleństwo. Kolejna fala szlochu obija się od pustych ścian mieszkania, gdy rozdzwania się mój telefon. Na ekranie widnieje twarz Bartka, nie odbieram, nie chcę rozmawiać, chce pobyć sama. Ponawia połączenie kolejne trzy razy aż w końcu odbieram.
- Boże! Julita, dlaczego nie odbierasz?
- W łazience byłam. - kłamię ściskając mocno oczy przed potokiem kolejnych łez.
- Dzwoniła twoja mama do mnie, że jest w Weronie, bo przyleciała. Wynajęła już taksówkę i niedługo będzie u nas. - wzdycham ciężko, bo nie chcę z nikim się widzieć. Nie chcę żeby ktoś uczestniczył w moim przeżywaniu straty maleństwa. - Jesteś tam, halo?
- Jestem. Dobrze, do zobaczenia. - rozłączam się i odkładam telefon na stół. Przykrywam się kocem i chcę zasnąć choć na chwilę. Godzinę później do drzwi puka moja mama. Od progu tuli mnie  i cos mówi, ale nie wsłuchuję się w jej słowa, mam bezkarną chwilę, gdzie mogę popłakać i nie będzie mnie strofować.
Wieczorem słyszę, że Bartek wraca z popołudniowego treningu. Mama tłucze się sztućcami i talerzami i przygotowuje kolację.
- Jutka, chodź kolacja. - wchodzi Bartek do sypialni. Wycieram oczy chusteczką higieniczną i odwracam w stronę Bartka.
- Nie jestem głodna. Idź zjedz.
- Musisz coś jeść.
- Nie dam rady, nie przełknę. Proszę, powiedz mamie, że śpię albo coś, bo nie chcę słuchać jej pielęgniarskich kazań.
- Przyniosę ci chociaż jedną kapkę i sok.
- Nie, idź zjedz. Jesteś głodny po treningu. Ja się zdrzemnę w tym czasie. - odwracam się w drugą stronę, by przerwać tą bezsensowną rozmowę. I tak nie mogę zamknąć oczu, patrzę w jakiś niewidzialny punkt na ścianie i myślę o moim maleństwie.
Słyszę rozmowę Bartka z mamą, który życzy jej dobrej nocy. Przyprowadzam siebie do porządku i wstaję, by przebrać w piżamę.
Wchodzę z powrotem do sypialni, Bartek leży już w łóżku i przegląda jakąś książkę. Kładę się obok i odwracam plecami do niego. Odkłada książkę i obejmuje mnie. Staram się zacisnąć zęby i nie puścić żadnej łzy. Każe mi odwrócić się do siebie i zamyka w swoich ramionach. Pozwala mi moczyć jego koszulkę, pozwala mi wylać w łzach wszystko co we mnie siedzi, co mnie boli. Towarzyszy mi uczucie nicości, brak chęci do czegokolwiek. Czuję się pusta, bez chęci do życia. Chcę zasnąć, ale nie mogę, bo przed oczami mam bure pomieszczenie ze szpitala. Widok lekarza, który bezczelnie informuje mnie o stracie mojego dzieciątka. Odrobinę bezpieczniej czuję się w bartkowych ramionach, który gładzi mnie po plecach, szepcze coś do ucha i mocno obejmuje. Zmęczona płaczem w końcu zasypiam z głową przylgniętą do bartkowego ramienia.

***

Patrzę na jej wątłe ciało jak śpi. Chciałbym jej pomóc, ulżyć w tym matczynym cierpieniu, ale nie umiem, nie potrafię. Jestem z nią fizycznie, jestem obok, ale nie siedzę w jej głowie, w jej popękanym sercu. Może mogłem bardziej o nią dbać? Nie pozwalać wykonywać codziennych prac domowych? Nie zwracałem na to uwagi. Cieszyłem się, że jak wracam po treningu, to obiad czeka na stole, że nie muszę dbać o sprzątanie, pranie, zakupy. Tak bardzo cieszyłem się na myśl o byciu ojcem, tak bardzo chciałem wziąć nasze dziecko w ramiona i kołysać je do snu, choć przekomarzałem się z Julitą, bo mówiła, że mi na to nie pozwoli, ponieważ wyjadę na mecz, a ją zostawię samą i jeszcze będzie musiała maleństwo kołysać. Dobry Boże dlaczego wystawiłeś nas na taką próbę? Wiesz, że kochalibyśmy to dziecko całym sercem. Przez te jedenaście tygodni kochaliśmy je i tworzyliśmy scenariusze jego życia już poza ciałem mojej Julity.
Pozwalasz tylu niedojrzałym kobietom zabijać narodzone dzieci, a nam nie dałeś urodzić i móc wychować. To boli, tak bardzo boli. Sam nie wiem co mam z sobą zrobić? Mam ochotę usiąść i się ropłakać jak mały chłopiec, ale muszę być silny dla Julity, muszę jej pomóc, muszę być przy niej i z nią. Razem daliśmy życie i razem przejdziemy przez ten czas po stracie. Teraz pokażemy ile dla siebie znaczymy, jak bardzo nam na sobie zależy, jak kochamy. Nie mógłbym jej skrzywdzić, bo kocham nad wszystko, akceptuje mnie takim jakim jestem i bezgranicznie ufa. Wiem, że jest jej ciężko wiem, że próbuje mnie wesprzeć, ale jest kobietą, jest kruchsza niż ja. Jest matką mojego dziecka, które Ty z powrotem zabrałeś do siebie.
                                                                                                                                      

Jestem zbyt przewidywalna, bo Was nie potrafię zaskoczyć :(
Nie wiem czy potrafiłam przekazać emocje, bo mam problem z tym, a szczególnie z negatywnymi, jednak starałam się jak umiałam. 

6 komentarzy:

  1. Jeeej... Czytam to jak Julita przeżywa śmierć dziecka i mimowolnie mi tez zaczynają płynąć łzy z oczu... Nie wiem, nic więcej nie napiszę...

    Pozdrawia Patrycja. Ta, która co piątek czeka na kolejny rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czemu, czemu to zrobiłaś ?
    Jesteś niedobra, wiesz ?
    Ale i tak będę czytać do końca
    Pozdrawiam, Madwoman

    OdpowiedzUsuń
  3. mówiłam ci żebyś nie przesadzała, bo rozdział jest naprawdę dobry. Cóż mogę powiedziec po naszej nocnej rozmowie. Takie rzeczy pisze się niezwykle ciężko, sądzę, że musisz znaleźc jakąś inspirację. Albo musisz byc urodzoną pesymistką. W każdym bądź razie mam nadzieję, że strata dziecka ich nie poróżni. Pozdrawiam i czekam na kolejny.

    OdpowiedzUsuń
  4. O nieee! Jest mi tak przykro :// Ale mam nadzieję, że wszystko się ułoży i Julita z Bartkiem zostaną jeszcze rodzicami :)
    pozdrawiam i do następnego ;*

    OdpowiedzUsuń
  5. Szkoda mi ich. Czekali na to dziecko i go chcieli, a los im go zabrał. Bartek powinien być przy niej i wspierać ją chociaż on sam też cierpi.

    OdpowiedzUsuń
  6. Od kiedy pisałam w swoim opowiadaniu o poronieniu i próbowałam się wczuć w sytuacje chyba dużo bardziej mną wcząsają takie tragedie. Tyle czekania, starania i gdy już się udaje to się przytrafia coś takiego. Julicie jak i Bartkowi będzie ciężko przejść do normalnego życia po takiej tragedi, ale będą musieli. Tylko żeby się w tym wszystkim nie pogubli.
    Ściskam ;*

    OdpowiedzUsuń