Siadam na
skraju łóżka trzymając się za brzuch i w myślach wzywam tego Najwyższego, by
nie pozwolił, żeby stało nam się coś złego. Bartek spanikowany skacze wkoło
mnie nie wiedząc co ma zrobić.
- Już jest
dobrze. - przymykam powieki i zmuszam mojego chłopaka, aby usiadł obok mnie. -
Przepraszam, że napędziłam ci strachu. - całuję go w policzek.
- Julita, na
pewno już wszystko w porządku?
- Na pewno.
Chodź idziemy pod kołdrę. - kładziemy się na łóżku i próbujemy zasnąć.
Przewracam się z boku na bok nie mogąc znaleźć odpowiedniej pozycji. Bartek
zaczyna chrapać, więc szturcham go przebudza się nie kontaktując i z powrotem
zasypia. Rozmyślam o nas, o naszym życiu, o pasjach, o obowiązkach, które się
pojawią wraz z narodzinami maleństwa, o tym, że nie będziemy już beztroską parą
zakochanych, a odpowiedzialnymi rodzicami tej bezbronnej istoty, która będzie
skazana na pomoc drugiej osoby. Mimo, że się boję, to nie żałuję, że
zdecydowałam na to, by zajść w ciążę. A czy potrzebuję sformalizowania naszego
związku? Nie, przynajmniej na razie nie czuję potrzeby, by nosić obrączkę, by
zmienić nazwisko i stan cywilny. Bartek dobrze wie o tym i nie nalega, gdy będę
gotowa, to wie, że powiem mu o tym. Chyba, że życie inaczej pokieruje naszym
losem? Tego nie wiem. Wsłuchując się w równomierny oddech mojego chłopaka
odpływam do krainy pięknych snów.
Budzę się
oblana potem, wstaję i idę do kuchni, żeby napić się wody, gdyż mam wielkie
pragnienie. Wypijam szklankę wody mineralnej odkładam ją do zlewu i przed
powrotem do sypialni zahaczam o łazienkę. Przerażona wołam Bartka, gdy widzę na
bieliźnie ślady krwi. Natychmiast jest gotowy do jazdy do szpitala, pomaga mi
się ubrać, a ja tuż przed wyjściem wyciągam z szuflady kartę ciąży, by ją
zabrać ze sobą.
- Idź do
samochodu, ja muszę jeszcze do łazienki, bo mnie ciśnie. - kiedy usiadłam na
muszli poczułam silne ukłucie, a zarac po nim zaczęłam intensywnie krwawić. Już
teraz wiedziałam, że nic dobrego się nie dzieje. Łzy lały się strumieniami po
moich policzkach. Zamknęłam mieszkanie i zjechałam windą do wyjścia. Wsiadłam
do samochodu i opowiedziałam całą sytuację Bartkowi, który zwiększył tempo
jazdy nie zważając, że przejeżdża na czerwonym świetle czy wyprzedza samochody
na linii ciągłej, a wskaźnik na liczniku przekraczał trzycyfrową liczbę. -
Proszę cię zwolnij, bo nas zabijesz jeszcze.
- Każda
minuta dla was się liczy. - kolejna porcja słonych łez kapie na moją kurtkę.
Wbiegamy do szpitala, by jak najszybciej dotrzeć do lekarza, jednak pani w
recepcji nie może nas przepuścić dopóki nie wypełni papierków potwierdzających
moje dane. Starsza pani nie zna angielskiego, Bartek tłumaczy jej po włosku,
ale kobieta o czwartej nad ranem wyraźnie nie ma zamiaru minąć procedur
przyjęcia.
- Proszę nie
zostawiaj mnie, ja się z nimi nie dogadam, Bartek, błagam. - panikuję roniąc
kolejne łzy.
- Julita,
spokojnie, nigdzie nie idę jestem tutaj, wejdę z tobą do lekarza, nie martw
się, nie denerwuj.
Wchodzimy do
gabinetu, lekarz wykonuje kolejne badania, serce maleństwa bije, więc nadzieja
jest, ale zbyt dobrze też nie. Zostaję przyjęta na oddział, a najbliższe
godziny będą decydujące. Leżę na sali z czterema innymi kobietami, dwie już
mają pokaźne brzuszki, pewnie czekają na rozwiązanie, a dwie są szczupłe. Nie
mogę wstać nawet do toalety. Leżę i patrzę w sufit nie hamując łez.
- Wszystko
będzie dobrze zobaczysz! Dzieciątko jest silne. - Bartek siedzi od kilki minut
przy moim łóżku i kurczowo ściska moja dłoń.
- Boję się,
tak bardzo boję.
- Nie płacz,
musisz być silna. W lipcu, jak będziemy mieć szczęście, to w czasie mojej
przerwy wakacyjnej w reprezentacji powitamy małego człowieczka. Tylko proszę
nie płacz. - muska moją dłoń dodając otuchy, a ja jak roniłam łzy, tak nadal
nie mogę ich zahamować.
- Pytałeś o
moją lekarkę? Bo ten facet, który mnie przyjmował nie był zbyt miły.
- Jest na
jakimś sympozjum lekarskim wraca jutro
wieczór.
- A ty
powinieneś być na treningu już dziewiąta minęła.
- Dzwoniłem
do trenera, chyba nie myślisz, że mógłbym spokojnie trenować wiedząc, że jesteś
tutaj.
Każda
kolejna minuta ciągnęła się niemiłosiernie, każda sekunda miała długość minuty.
W myślach wzywałam Najwyższego, żeby tylko nie odebrał nam tej istotki we mnie
żyjącej.
Godzina
jedenasta kilka minut słyszę słowa lekarza „krwotok,
zabieramy panią”, „przykro mi, serce zarodka nie bije”. Dalej nie chcę
pamiętać. Chcę wymazać z głowy. Uznać, że to co się stało, tak naprawdę nie
wydarzyło, że nadal rozwija się we mnie nasz syn albo córka, bo pokochaliśmy to
maleństwo od pierwszego dnia, gdy się dowiedzieliśmy.
- Pani
Julita Fedko? - podchodzi do mnie lekarz, który mnie przyjmował. Nie mam
zamiaru go słuchać, nie chcę żeby cokolwiek mówił do mnie. Ledwo kontaktuję
choć mówi do mnie po polsku.
- Tak.
- Nazywam
się Jarosław Górski i jestem pani lekarzem prowadzącym, to ja panią
przyjmowałem w nocy. Mogę mówić w naszym ojczystym języku, skoro pani też z
Polski? - kiwam głową cała skonsternowana. Ten lekarz budzi we mnie strach,
przestaję płakać i próbuję go słuchać. - Jak pani wie zarodek obumarł
samoistnie w jedenastym tygodniu ciąży. Jednak proszę się nie przejmować, może
to źle zabrzmi, ale nawet lepiej, że tak się stało, ponieważ dziecko z
pewnością byłoby chore, więc miałaby pani dziecko niepełnosprawne. Jest pani
młoda, urodzi jeszcze niejedno dziecko. Nie będziemy wykonywali oczyszczenia jamy
macicy, gdyż resztki tkanek, które pozostały w macicy, są tak niewielkie, że
zostaną wydalone samoistnie w trakcie krwawienia.
- Proszę? -
zamurowało mnie. W takim momencie usłyszeć coś takiego z ust lekarza? A gdzie
jest hipokratesowa przysięga ratowania każdego życia? Gdzie godność i szacunek
wobec pacjenta? Nie wiedziałam co odpowiedzieć? Przytaknąć głową? Zwyzywać?
Donieść do ordynatora? Nie miałam siły na to. - Pan śmie moje dziecko nazywać zarodkiem?
- przykułam uwagę sąsiadujących pacjentek.
- W
terminologii zarodek figuruje do dwunastego tygodnia ciąży. Rozumiem pani
wzburzenie i rozgoryczenie, ale proszę się uspokoić.
- Nic pan
nie rozumie! Mam w dupie pańską terminologię! To maleństwo od pierwszego dnia,
kiedy zostało poczęte było dla nas dzieckiem! Kiedy mogę stąd wyjść?! - nie
hamowałam łez, drżącym głosem wdałam się
polemikę z doktorem, który nie miał ani krzty taktu.
- Po
południu pielęgniarka poda pani osocze.
- Czyli
wieczór mogę wyjść.
- Nie radziłbym.
- Teraz pan
się o mnie troszczy? Skończył pan doktor wywiad? Żegnam. - odwróciłam się do
okna gubiąc wzrok lekarza. W drzwiach zderzył się z Bartkiem, który wchodził na
salę. Zdezorientowany stoi nade mną nie wiedząc co robić. Przymykam oczy i
wkładam pięść do ust, by ulżyć sobie w cierpieniu po stracie naszego dziecka. Siada
na łóżku podnosi mnie i przytula do siebie. Czuję się jak kłoda, bez żadnego
ruchu, może robić ze mną co chce i tak się nie przeciwstawię. Wiem, że on też
przeżywa, też czuł się przez kilka tygodni tatą, a złowrogi los zabrał nam to,
co było dla nas najcenniejsze w ostatnim czasie. Od dwóch godzin nie przestaję
płakać. Nie wiem skąd się biorą we mnie kolejne łzy, a najgorsze, że widzę je w
oczach Bartka. To jest chyba najgorsze w tym całym moim cierpieniu, że nie
potrafię mu ulżyć. - Bartek, zabierz mnie stąd. - wychrypuję, gdy krew
skończyła się w pojemniku z którego podawana była mi do żyły.
- Jutka,
teraz? Jest ósma wieczór, może zostań do jutra.
- Bartek,
proszę. Ja nie mogę tutaj być, ja nie mogę patrzeć na tego lekarza. Wyjdę na
własne żądanie.
- Na pewno?
Żebyś nie zasłabła w domu. Straciłaś dużo krwi, wypłakałaś morze łez, jesteś
blada.
- Ale jutro
rano wychodzę?
- Tak.
- Zostaniesz
jeszcze chwilę ze mną?
- Dopóki
pielęgniarki mnie nie wyrzucą, to będę. Kochanie, śpij zregeneruj się
choć trochę.
Następnego dnia
po dziewiątej wyszłam ze szpitala na własne żądanie. Nie mogłam w nim dłużej
przebywać, znieść widoku ciężarnych kobiet, które lada moment urodzą dziecko,
czuć szpitalnego zapachu, widzieć lekarzy z asystą stażystów, którzy patrzą na
mnie jak na człowieka z kosmosu i analizują mój przypadek. Chcę się zamknąć w
jakimś pomieszczeniu i pobyć sama, móc wylać hektolitry słonych łez, które
minimalnie ukoją moje cierpienie po stracie maleństwa.
- Bartek, idź
na trening. Chcę pobyć chwilę sama. - proszę go, gdy weszliśmy do mieszkania.
- Poradzisz
sobie?
- Poradzę. -
ściągam kurtkę i buty i za Bartkiem drzwi wejściowe. Patrzę na swoje odbicie
lustrzane, które wcale nie przypomina mnie. Podpuchnięte, czerwone oczy, włosy
spięte w kucyka, smutne oczy, blada twarz i wargi, zimne ręce. Kładę się na
sofie i wyrzucam w łzach wszystko co mnie boli. Jeszcze paręnaście godzin temu
miałam nasze maleństwo w sobie, a zły los wypruł je z mojego życia
bezpowrotnie. Moje maleństwo. Kolejna fala szlochu obija się od pustych ścian
mieszkania, gdy rozdzwania się mój telefon. Na ekranie widnieje twarz Bartka,
nie odbieram, nie chcę rozmawiać, chce pobyć sama. Ponawia połączenie kolejne
trzy razy aż w końcu odbieram.
- Boże!
Julita, dlaczego nie odbierasz?
- W łazience
byłam. - kłamię ściskając mocno oczy przed potokiem kolejnych łez.
- Dzwoniła
twoja mama do mnie, że jest w Weronie, bo przyleciała. Wynajęła już taksówkę i
niedługo będzie u nas. - wzdycham ciężko, bo nie chcę z nikim się widzieć. Nie chcę
żeby ktoś uczestniczył w moim przeżywaniu straty maleństwa. - Jesteś tam, halo?
- Jestem.
Dobrze, do zobaczenia. - rozłączam się i odkładam telefon na stół. Przykrywam
się kocem i chcę zasnąć choć na chwilę. Godzinę później do drzwi puka moja
mama. Od progu tuli mnie i cos mówi, ale
nie wsłuchuję się w jej słowa, mam bezkarną chwilę, gdzie mogę popłakać i
nie będzie mnie strofować.
Wieczorem słyszę,
że Bartek wraca z popołudniowego treningu. Mama tłucze się sztućcami i
talerzami i przygotowuje kolację.
- Jutka,
chodź kolacja. - wchodzi Bartek do sypialni. Wycieram oczy chusteczką
higieniczną i odwracam w stronę Bartka.
- Nie jestem
głodna. Idź zjedz.
- Musisz coś
jeść.
- Nie dam
rady, nie przełknę. Proszę, powiedz mamie, że śpię albo coś, bo nie chcę
słuchać jej pielęgniarskich kazań.
- Przyniosę
ci chociaż jedną kapkę i sok.
- Nie, idź
zjedz. Jesteś głodny po treningu. Ja się zdrzemnę w tym czasie. - odwracam się
w drugą stronę, by przerwać tą bezsensowną rozmowę. I tak nie mogę zamknąć
oczu, patrzę w jakiś niewidzialny punkt na ścianie i myślę o moim maleństwie.
Słyszę rozmowę
Bartka z mamą, który życzy jej dobrej nocy. Przyprowadzam siebie do porządku i
wstaję, by przebrać w piżamę.
Wchodzę z
powrotem do sypialni, Bartek leży już w łóżku i przegląda jakąś książkę. Kładę
się obok i odwracam plecami do niego. Odkłada książkę i obejmuje mnie. Staram się
zacisnąć zęby i nie puścić żadnej łzy. Każe mi odwrócić się do siebie i zamyka
w swoich ramionach. Pozwala mi moczyć jego koszulkę, pozwala mi wylać w łzach
wszystko co we mnie siedzi, co mnie boli. Towarzyszy mi uczucie nicości, brak
chęci do czegokolwiek. Czuję się pusta, bez chęci do życia. Chcę zasnąć, ale
nie mogę, bo przed oczami mam bure pomieszczenie ze szpitala. Widok lekarza,
który bezczelnie informuje mnie o stracie mojego dzieciątka. Odrobinę bezpieczniej
czuję się w bartkowych ramionach, który gładzi mnie po plecach, szepcze coś do
ucha i mocno obejmuje. Zmęczona płaczem w końcu zasypiam z głową przylgniętą do
bartkowego ramienia.
***
Patrzę na
jej wątłe ciało jak śpi. Chciałbym jej pomóc, ulżyć w tym matczynym cierpieniu,
ale nie umiem, nie potrafię. Jestem z nią fizycznie, jestem obok, ale nie
siedzę w jej głowie, w jej popękanym sercu. Może mogłem bardziej o nią dbać?
Nie pozwalać wykonywać codziennych prac domowych? Nie zwracałem na to uwagi.
Cieszyłem się, że jak wracam po treningu, to obiad czeka na stole, że nie muszę
dbać o sprzątanie, pranie, zakupy. Tak bardzo cieszyłem się na myśl o byciu
ojcem, tak bardzo chciałem wziąć nasze dziecko w ramiona i kołysać je do snu,
choć przekomarzałem się z Julitą, bo mówiła, że mi na to nie pozwoli, ponieważ
wyjadę na mecz, a ją zostawię samą i jeszcze będzie musiała maleństwo kołysać.
Dobry Boże dlaczego wystawiłeś nas na taką próbę? Wiesz, że kochalibyśmy to dziecko
całym sercem. Przez te jedenaście tygodni kochaliśmy je i tworzyliśmy
scenariusze jego życia już poza ciałem mojej Julity.
Pozwalasz
tylu niedojrzałym kobietom zabijać narodzone dzieci, a nam nie dałeś urodzić i
móc wychować. To boli, tak bardzo boli. Sam nie wiem co mam z sobą zrobić? Mam
ochotę usiąść i się ropłakać jak mały chłopiec, ale muszę być silny dla Julity,
muszę jej pomóc, muszę być przy niej i z nią. Razem daliśmy życie i razem
przejdziemy przez ten czas po stracie. Teraz pokażemy ile dla siebie znaczymy,
jak bardzo nam na sobie zależy, jak kochamy. Nie mógłbym jej skrzywdzić, bo
kocham nad wszystko, akceptuje mnie takim jakim jestem i bezgranicznie ufa.
Wiem, że jest jej ciężko wiem, że próbuje mnie wesprzeć, ale jest kobietą,
jest kruchsza niż ja. Jest matką mojego dziecka, które Ty z powrotem zabrałeś
do siebie.
Jestem zbyt przewidywalna, bo Was nie
potrafię zaskoczyć :(
Nie wiem czy potrafiłam przekazać emocje, bo mam problem z tym, a szczególnie z negatywnymi, jednak starałam się jak umiałam.
Jeeej... Czytam to jak Julita przeżywa śmierć dziecka i mimowolnie mi tez zaczynają płynąć łzy z oczu... Nie wiem, nic więcej nie napiszę...
OdpowiedzUsuńPozdrawia Patrycja. Ta, która co piątek czeka na kolejny rozdział :)
Czemu, czemu to zrobiłaś ?
OdpowiedzUsuńJesteś niedobra, wiesz ?
Ale i tak będę czytać do końca
Pozdrawiam, Madwoman
mówiłam ci żebyś nie przesadzała, bo rozdział jest naprawdę dobry. Cóż mogę powiedziec po naszej nocnej rozmowie. Takie rzeczy pisze się niezwykle ciężko, sądzę, że musisz znaleźc jakąś inspirację. Albo musisz byc urodzoną pesymistką. W każdym bądź razie mam nadzieję, że strata dziecka ich nie poróżni. Pozdrawiam i czekam na kolejny.
OdpowiedzUsuńO nieee! Jest mi tak przykro :// Ale mam nadzieję, że wszystko się ułoży i Julita z Bartkiem zostaną jeszcze rodzicami :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam i do następnego ;*
Szkoda mi ich. Czekali na to dziecko i go chcieli, a los im go zabrał. Bartek powinien być przy niej i wspierać ją chociaż on sam też cierpi.
OdpowiedzUsuńOd kiedy pisałam w swoim opowiadaniu o poronieniu i próbowałam się wczuć w sytuacje chyba dużo bardziej mną wcząsają takie tragedie. Tyle czekania, starania i gdy już się udaje to się przytrafia coś takiego. Julicie jak i Bartkowi będzie ciężko przejść do normalnego życia po takiej tragedi, ale będą musieli. Tylko żeby się w tym wszystkim nie pogubli.
OdpowiedzUsuńŚciskam ;*